VIII Trzy listy dla jednej zdrady
Nie licząc zamieci ochrzczonej imieniem Great White Hurricane, która w połowie marca na wiele dni unieruchomiła północną część Stanów Zjednoczonych i Kanadę pod grubą czapą śniegu, pochłonęła setki ofiar i zastygła tonami lodu na mostach i drogach kolejowych, dziennikarze „New-York Tribune” prowadzący kronikę wypadków nie trafiali na zbyt wiele smacznych kąsków. To właśnie mówił sobie stary Oilstone – sympatyczne przezwisko nadała mu redakcja, odkąd dotknęła go całkowita łysina – napychając się wędlinami w Katz’s Delicatessen, nowym bistro przy Lower East Side, kiedy nagle wydało mu się, że rozpoznaje pewną twarz nad kuflem piwa. Jego zawód wyuczył go wyławiać każdą znaną twarz, nawet zniekształconą upływem czasu. Codzienne obcowanie z fotografiami prasowymi przyzwyczajało oko do metamorfoz: trzeba było zachować w głowie portret piękności, która niszczeje. Ta stara pijaczka o obrzmiałej twarzy, z workami pod oczami i rozczochranymi włosami musiała niechybnie być jedną z sióstr Fox. Swego czasu przeprowadził z nimi wywiad w Barnum Museum. Jeśli nie liczyć matki Underhill, papieżycy dewotów od mówiącego stolika, należących do starej szkoły, która w Nowym Jorku zyskała rangę swoistej instytucji, wszyscy zapomnieli już o siostrach Fox i ich sztuczkach z palcami u nóg. Nowość była jedynym obowiązującym hasłem w Nowym Jorku. Trzeba było iść z postępem, być modnym, up-to-date. Stary Oilstone, który miał prawdziwego nosa, bez trudu odgadł, ile korzyści mógłby wyciągnąć z tego upiora. Dla dziennikarza płatnego od wiersza rozpracowanie upadłej sławy w sezonie ogórkowym było po prostu koniecznością. Skandal zawsze popłaca, gdy brakuje cudu. Można wracać do przeszłości tylko pod warunkiem, że wiadomość będzie sensacją.
Stary dziennikarz zamówił jeszcze jeden kufel dla Margaret, która przez chwilę sądziła, że wzięto ją za prostytutkę.
– Czy przypadkiem nie Kate Fox? Albo raczej jej siostra? – wyszeptał z udawanym zapałem.
Fakt, że została prawie rozpoznana, może by jej zaimponował, gdyby w lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie nie dojrzała maski świadczącej o klęsce. Bez oporu zgodziła się odpowiedzieć na pytania, przywołując na usta zgorzknienie ostatnich lat. Upojenie alkoholowe sprawiło, że dała się wciągnąć w grę i nie oszczędziła żadnego szczegółu staremu Oilstone’owi, który kilkakrotnie złamał grafit na notatniku.
„O tak zwanym współczesnym spirytualizmie opowiem panu niejedno. Z początku, kiedy cała ta sprawa się zaczęła, Katie i ja byłyśmy dzieciakami, a nasza najstarsza siostra, stara już obecnie kobieta, strasznie nas wykorzystała. Natomiast nasza mamusia miała czyste serce i wierzyła w te rzeczy. Leah to inna para kaloszy. Prostytuowała nas bez skrupułów. Wszystkie zyski szły do jej kieszeni…”.
Kilka dni później jej słowa, przeredagowane na poprawną angielszczyznę, ukazały się na pierwszej stronie „New-York Tribune”. Margaret, która nie wzięła na poważnie przypadkowego spotkania z rzekomym dziennikarzem, zobaczyła artykuł w innym barze przy Lower East Side, rozłożywszy egzemplarz udostępniony do publicznej lektury. Z początku oniemiała, w końcu jednak wzruszyła ramionami i odczytała datę publikacji ponad informacją o nakładzie. Obudziła się w niej podejrzliwość: czyż nie nawróciła się również dwudziestego czwartego września? Wciąż wierna wierze katolickiej, Margaret ujrzała w cyfrach roku kolejny symbol: tysiąc osiemset osiemdziesiąty ósmy – boska jedność wsparta na trzech nieskończonościach Trójcy!
Spodobała jej się wizja zamieszania, jakie wywiad ten wywoła w środowiskach spirytystów i spirytualistów – świat przypomni sobie o niej. Bez trudu wyobrażała sobie wściekłość Leah. Jednak długi list, jaki od niej otrzymała kilka dni później, wcale o tym nie świadczył. Na pięciu stronach siostra napominała ją, opisywała niełaskę, w jaką Margaret się wpędziła, i utyskiwała na wstyd, jaki przyniosła rodzinie, zapewniała ją też, iż przy kolejnym wybryku wytoczy jej proces. Papeteria miała pięknie wydrukowany nagłówek z nazwiskiem Leah Fox-Underhill, a litery skreślone niebieskim atramentem odznaczały się dopracowanym kształtem. Margaret zmięła kartki w kulki i wrzuciła je do ognia.
W umeblowanym pokoju w Lower East Side albo Greenwich Village, bez innego bagażu prócz skrzyni, w której trzymała swój strój sceniczny i kilka przyborów, Margaret popadła w ponurą anonimowość. Jej kapryśna wypowiedź wcale nie nadwyrężyła reputacji Leah, która wykorzystała swoje możliwości i poprosiła najlepsze pióra kultu spirytualistycznego o obronę jej honoru. Zręcznie wykorzystana obelga może się stać trampoliną do rozgłosu.
Bardziej niż kiedykolwiek pozostawiona na pastwę losu, Margaret rozważała powrót do hrabstwa Monroe, gdzie – jak pamiętała – pozostawiła kilku znajomych należących jeszcze do tego świata, z których niektórzy być może udzieliliby jej pomocy. Miasto położone na uboczu, takie jak Rochester, chlubi się tym, czym znudziły się już Londyn i Nowy Jork.
Margaret rozważała coraz poważniej zakup biletu w jedną stronę z dworca Central Station, kiedy dwa listy dostarczone jej tego samego dnia odwiodły ją od tego zamiaru. Jeden przytłoczył ją smutkiem i złością, drugi podarował środki na wymierzenie boskiej sprawiedliwości, którą zwie się zemstą. Pierwszy napisała Kate, która w swej rozpaczy nie pozostawiła adresu zwrotnego. Leah zdołała więc osiągnąć swój cel. Na podstawie jej oskarżeń Katie została zatrzymana pod zarzutem włóczęgostwa, gdy wraz z synami, obładowana bagażami, poszukiwała nowego lokum. Odebrano jej prawo do opieki nad dziećmi. Mimo wszelkich możliwych odwołań i błagania przed sądem i gubernatorem decyzja się uprawomocniła. Bliźniacy, umieszczeni w sierocińcu Saint-Vincent-de-Paul, domagali się matki równie mocno jak ona ich. Sąd przydzielił jednak opiekę nad Arcadym i Johnem Eliasem angielskiej rodzinie ze strony ojca. Wuj Herbert czym prędzej zabrał ich na pokład statku należącego do Generalnej Kompanii Transatlantyckiej. Na to składała się cała zawartość jej listu. Kate dodała jeszcze, jakby wynurzając się na chwilę z zatapiających ją fal: „Maggie, obroń mnie! Help me! I cannot survive without my angels”. Drugi list Margaret otworzyła drżącymi rękoma i przeczytała przez zasłonę łez:
„Droga Margaret Fox-Kane,
jakiś czas temu, z zaskoczeniem i satysfakcją, przeczytałem Pani deklarację w «New-York Tribune». Ma Pani całkowitą rację, wyjaśniając zaistniały stan rzeczy. Leah Fox-Underhill wyrządziła Pani oraz młodszej siostrze skandaliczną krzywdę. Uznałem, iż mogłaby Pani kuć żelazo póki gorące i zyskać na tym. Czemu by nie zorganizować demonstracji publicznej w Nowym Jorku? Wpadłem na ten pomysł i stwierdziłem, że moglibyśmy oboje zarobić sporo pieniędzy, wynajmując największą salę w mieście, tę w Akademii Muzycznej. Użycie odpowiednich sloganów «Powrót sióstr Fox» albo «Margaret Fox ujawnia oszustwo» gwarantuje nam zarobek dobrych dwóch tysięcy dolarów. Podejmę się – na dotychczasowych zasadach – zorganizowania występu, jego promocji i zapewnienia mu sukcesu.
Proszę pamiętać, droga Margaret, jakim oddanym agentem byłem dla Pani przez wiele lat.
Franck Strechen”
Do listu dołączona była kartka z hotelu w Brooklynie, na której podkreślono numer telefonu. Jeszcze tego samego dnia Margaret skontaktowała się z impresariem i postanowiwszy zniszczyć wpływy Leah Underhill, ustaliła z nim główny zarys przedsięwzięcia, nie wchodząc w szczegóły. Strechen chciał widowiska, czegoś mściwego i krwawego.
Przez kilka tygodni poprzedzających wydarzenie Margaret myślała tylko o jednym: jak odnaleźć Katie. Na próżno wypytywała o nią w okazałych posiadłościach dawnych znajomych: finansistów i kupców rozmiłowanych w tym, co tajemnicze. Wpuszczano ją jednak tylko do holów. W przypływie rozpaczy, gdy odmówiono jej wstępu do mieszkania, które wynajmowała przy Cotton Street, upokorzyła się, błagając o pomoc Leah w siedzibie Kręgu Spirytualistycznego przy Union Square. Wyrzucono ją stamtąd bez ceregieli po tym, jak siostra bez skutku usiłowała namówić ją do wyznania win i zbrodni. „Prędzej zdechnę!” – odparła. Obecni adepci wynieśli ją jak worek ziemniaków, odprowadzeni lodowatym spojrzeniem Leah. Tego dnia, przeżuwając swoją nienawiść, wędrowała wiele godzin w czerwcowym słońcu, szukając Kate – między powierzchnią morza i wzgórzami Central Parku. Na jednym z zakrętów drogi, w bezlitosnym blasku słońca, pewien kaznodzieja przepowiadający koniec świata perorował, mając tylko siebie za całą widownię:
– Oto stoję przy drzwiach i pukam: jeśli ktoś usłyszy mój głos i otworzy drzwi, wejdę do niego, jak przyjaciel do przyjaciela.
O to właśnie chodzi, pomyślała, „jeśli ktoś usłyszy mój głos”, ale nikt jej nie odpowiadał ani z nieba, ani z ziemi.
Zbliżał się sierpień, rozpoczął się okres gwałtownych burz, którym towarzyszyły ulewne deszcze, co jednak ani o stopień nie zmniejszyło tropikalnego upału. Pod niezbyt korzystnym portretem nowojorskie gazety zapowiadały, komentując złośliwie lub z zakłopotaniem, niezwykły występ Margaret Fox w wielkim audytorium Akademii Muzycznej. Nie wypuszczając ani na chwilę z dłoni sztyletu swej złości, Margaret czuła narastającą panikę. To, że raz czy drugi rozpoznano ją na ulicy, przeraziło ją, jak zapowiedź klątwy. W swych wędrówkach z jednej dzielnicy do drugiej wytchnienie znajdowała tylko pod szyldem gospody: absynt – lub jakikolwiek inny alkohol – opłacony z dwustudolarowej zaliczki na poczet gaży ożywiał umierającą część jej samej. Musiała karmić ów ogień dniem i nocą, nie tracąc nad nim kontroli, by wreszcie jednak oddać się niewidzialnemu na kilka brutalnych godzin, podczas których targały nią woskowe demony. Piekło obiecane rozpustnikom przyjęło ją na czas okrutnego preludium, z którego wyrywała się dwadzieścia razy we śnie – wydawało jej się, że biegnie za lunatyczką podobną do błędnego ognika. Gdy otworzyła szeroko oczy, krzycząc bezgłośnie w kamiennej ciszy, wydawało jej się, że woła o pomoc. Nikt jednak jej nie odpowiadał.
Wreszcie obudziła się i usłyszała znajomy, cichy głosik:
O the good times are all dead and gone
Singin’ hi-diddle-i-diddle
Still I love you dear, my whole life long
Singin’ hi-diddle-i-diddle50.