III Eksploracja terenu górniczego
Po rozstaniu z pozbawionym splendoru mężem, który pozostawił jej przyjemną rentę, Leah Fish zwolniła się ze szkoły muzycznej w Irondequoit, gdzie od dłuższego czasu uczyła gry na fortepianie i solfeżu niezbyt utalentowane córki miejskich dorobkiewiczów. Założony przez nią Spritualist Institute wymagał pełnej dyspozycyjności. Miała wrażenie, że objęła wszystkie stanowiska w teatrze: administratora, dyrekcji artystycznej, zarządcy, rekwizytora, dekoratora, aż po kostiumologa i makijażystkę. Nie mówiąc już o nauczycielu dykcji, jednej z najbardziej niewdzięcznych czynności w rodzinie, która przeżuwa angielski niczym zwierzęta paszę! Owo nędzne pochodzenie, z którego zdołała się wyrwać dzięki małżeństwu bez potomstwa, było dla niej tajemnicą, podobnie zapewne jak dla większości jej współobywateli w drugim, trzecim i entym pokoleniu. Skąd wychodzili ci niepocieszeni purytanie, wszyscy naznaczeni piętnem grzechu, jeśli nie ze zgnilizny Starego Świata i otchłani nieszczęścia? Ale dobra krew nie mogłaby skłamać – każdy tu nabijał strzelbę, gotów grać i podbijać stawkę, żeby tylko osiągnąć dobrobyt i poważanie wraz ze swoją częścią zbawienia.
Układając bukiety lilii i anturium na komodach i niskich stolikach w salonie, najstarsza z sióstr Fox zastanawiała się z nutką niepokoju, czy przypadkiem nie kusi nieco losu, wynajmując Corinthian Hall od zarządzającego nim stowarzyszenia czytelników, po tym jak wykłady wygłosiło tam kilku najwybitniejszych mówców tego kraju: między innymi Oliver Wendell Holmes, słynny humanista, dyrektor „New-York Tribune” Horace Greeley, wielki teolog Charles Finney, autor wyrafinowanego Serca prawdy, przynudzający Ralph Waldo Emerson, którego miała okazję wysłuchać ubiegłego roku, czy też kaznodzieja Alexander Cruik, którego przedstawiać nie trzeba. Leah westchnęła z dumą na myśl, iż ten ostatni zgodził się wziąć udział w jej wieczorze. Zaproszenie pochodzące od rozwódki, pianistki i w gruncie rzeczy wykształconej kobiety może być przyjmowane tylko przez wielkie umysły. W spotkaniu wezmą udział jeszcze inne postaci, z którymi warto się zaprzyjaźnić, jak cudowna Wanda Jedna, walcząca o emancypację kobiet, nieoceniony Lucian Nephtali i te wszystkie staruchy, przydatne ze względu na finanse i reklamę.
Dzwon na kościele prezbiteriańskim wybił siódmą.
Zdenerwowana Leah wezwała najmłodszą ze swoich dwóch służących: zapomniała cynobrowych lamp i kadzideł.
– Nie trzeba włączać świateł żyrandoli – dodała. – Nastrój mają tworzyć cienie i zapachy.
Ruszyła w stronę swojego małego fortepianu, by zamknąć pokrywę, pewna, że po deserze zostanie poproszona o ponowne jego otwarcie. W tej samej chwili poczuła zawrót głowy, oparła się więc o brzeg pianina i na klawiszach z kości słoniowej ujrzała defilujące obrazy ze swojego życia. Odkąd wzięła w swe ręce los rodziny, wydarzenia układały się jak pomyślnie postawione karty tarota. Niemniej jednak nagła sława niepokoiła ją: sprawiała wrażenie próby. Zaświaty wraz ze swymi aniołami i demonami bez wątpienia objawiły się Katie i Maggie. Ale to ona, rozważna neofitka, utrzymywała teraz komunikację na duchowym poziomie. Ani jej siostry, ani nieszczęsna matka nie znały się na doktrynie. Odbierały wyłącznie trywialne i dziwaczne aspekty tego, co im się przytrafiło w Hydesville – sygnały od niewidzialnego sąsiada, łomoczącego w drzwi zza grobu. Jak gdyby święta natura zostawiła miejsce dla fantazji! We wnuczce pastora, chociaż jej ojciec był tylko pozbawionym korzeni pijaczkiem, natychmiast dostrzegła niemal liturgiczny wymiar telegrafii dusz, mimo że proceder ten wymagał żmudnej pracy w porównaniu z Eucharystią. Leah stłumiła chichot. W Rochester uwolniła się od sakramentów i kapłanów. Długo skłaniała się ku religii naturalnej i jej deistycznych sióstr, wyrozumowanych kochanek Boga, które naśmiewają się z proroctw i cudów. Objawienie w Hydesville przywróciło jej dziecięcą wiarę w tajemnice, ale że nie była już dzieckiem, rozpatrywała tę tajemnicę tak, jakby była namacalnym przedmiotem badań i kultu. Może udałoby się w przyszłości stworzyć swego rodzaju naukową metodę analizy zaświatów?
Od strony wyżwirowanej drogi dobiegł odgłos kopyt i zaprzęgu. Kabriolety i berlinki wjeżdżały na South Avenue. Panoramiczne salony na piętrze wibrowały od mieszaniny głosów i inteligentnych śmiechów. Pary gratulowały sobie zgodnie ze zwyczajem. Osoby stanu wolnego, bardziej zakłopotane, rozglądały się nieuważnie. Lucian Nephtali, z monoklem w lewym oku, stał przodem do ściany pełnej ram i zachwycał się złym gustem gospodyni. Znajdowała się tu jednak pewna krzywo zawieszona, akceptowalna akwarela pędzla mistrza z Hudson River School. Przez tiulowe zasłony w oknach widać było rzekę Genesee, ciemnofioletową w półmroku, i trzy częściowo oświetlone wodospady. Wanda Jedna, którą admiratorzy nazywali Only One, podziwiała spokojnie widok, zastanawiając się, czego Leah Fish może od niej jeszcze chcieć. Nieco na uboczu właściciel przedsiębiorstwa garbującego skóry Freeman i jego małżonka rozmawiali o inwestycjach i kapitałach ze szkółkarzem Barrym Nurserym, właścicielem wszystkich lasów po stronie Braddock Bay i stawów Mendon.
– Poważnie rozważamy budowę mostu kolejowego na Upper Falls. Olbrzymi drewniany most, największy, jaki do tej pory skonstruowano, około pięćdziesięciu tysięcy metrów sześciennych.
– Trzeba by zacząć od zbudowania stacji! – ośmieliła się zauważyć pani Freeman.
– Po co? Mosty, przede wszystkim mosty!
Emerytowany wojskowy obwieszony medalami wtrącił się do rozmowy, ze wzrokiem zwróconym w stronę nowego akweduktu:
– W dwudziestym dziewiątym stałem na prawym brzegu, jako młody i dziarski oficer, kiedy to Sam Patch, wielce nierozważny człowiek, wykonał skok śmierci ze szczytu wodospadu na oczach całego Rochester. Bach! Nieszczęsny, złamał sobie kark…
Za bufetem, gdzie czarnoskóry mężczyzna w liberii serwował napoje, Leah udawała, że mu pomaga.
– Nie macie niczego mocniejszego? – zagadnął ją półżartobliwie finansista, blondyn z małym przystrzyżonym wąsem.
Leah mrugnęła do niego i podała mu swoją lemoniadę cytrynową, wiedząc, że Sylvester Silvestri, prócz tego, iż jest siostrzeńcem pułkownika Williama Fitzhugha juniora – współzałożyciela miasta wraz z pułkownikiem Nathanielem Rochesterem – był także wiceprezydentem lokalnego Niezależnego Zakonu Dobrych Templariuszy, jednego ze stowarzyszeń działających najaktywniej na rzecz wstrzemięźliwości.
– Do stołu podamy francuskie wino, drogi przyjacielu!
Pojawienie się kaznodziei, zaraz po Harrym Maurze, zaciągającym się cygarem i ciągnącym za sobą Charlène Obo przebraną za królową nocy, wywołało poruszenie, które wyraźnie uraziło aktorkę. Małżonkowie Postowie, którzy należeli do osób otwierających wieczór, trzymali się z boku, sztywni w swoich purytańskich strojach; ze znudzonymi minami zastanawiali się, czy przypadkiem nie nastąpiło jakieś nieporozumienie. Były telegrafista, znacznie bardziej powściągliwy, gdy u jego boku znajdowała się żona, tęsknił bardziej niż kiedykolwiek za Hydesville i swoim saloonem. Tych dwoje zdziwiło się, nie zauważywszy wśród zebranych żadnego z pozostałych członków rodziny Foxów ani ich bliskich.
Wszyscy goście znaleźli swoje wizytówki przy nakryciach wokół okrągłego stołu. Amy i Isaac Postowie z ulgą stwierdzili, że nie znajdą się w przykrym towarzystwie, jak ta ekspansywna aktorka i mroczna postać przebrana za pirata, którzy padli sobie w objęcia z gorszącą pretensjonalnością. Pani domu, mając po swojej prawej młodego Andrew Jacksona Davisa – błyskotliwego adepta mesmeryzmu w drucianych okularach i z patriarchalną bródką – a po stronie serca bankiera z Mediolanu, nie spodziewała się, że siedzący naprzeciw niej kaznodzieja zwróci się do niej na tyle głośno, by kilkanaście głów odwróciło się w ich stronę.
– Gdzie też są pani drogie siostry, pani Fish? Miałem nadzieję…
– Są takie młode! – broniła się Leah, zerkając z zażenowaniem na najbliższych gości. – Zresztą wkrótce będzie pan mógł je podziwiać w Corinthian Hall.
Dwoje służących podawało gorącą zupę, ustawiając parujące talerze wkoło.
– Tak, oczywiście, ich wiek! – zagrzmiał wychudzony Alexander Cruik. – Niemniej jednak jakże miło byłoby mi porozmawiać z nimi. Szczególnie z najmłodszą.
– Z Kate? No proszę! – Pani Fish nie miała pojęcia, co powiedzieć, by ukryć zakłopotanie; wiedziała, że kaznodzieja czerwonoskórych o głosie przyzwyczajonym do przemówień na wolnym powietrzu lubi ciągnąć zaczętą myśl.
– Wasza Kate obdarzona jest wyjątkową wrażliwością, przechwytuje fale psychiczne niewyczuwalne przez większość osób. To forma wyostrzonej intuicji w stosunku do istot i sytuacji, chociaż ona sama nie potrafi wyciągać z tego żadnych wniosków. Znałem Indian Czirokezów zdolnych do podobnej sensoryczności, szczególnie jednego, czarownika z grzywą mustanga, który odczytywał przyszłość ze zmarszczek zmarłych. W stanie transu wskazywał nieomylnie skazanych na śmierć wojowników, kobiety wkrótce brzemienne, dzieci, które dotknie choroba…
– Niech Pan chroni nas przed czarownikami! – zawołała pani Freeman, otyła dama z fryzurą przypominającą gniazdo wrony.
– Tak naturalna i słodka – ciągnął kaznodzieja – Kate to mała szamanka, która nie ma pojęcia o swoim darze, a posiada moc podobną do tej, jaką dysponowali pierwsi apostołowie. Jest pośrednikiem między dwiema przestrzeniami postrzegania i rozumienia, zazwyczaj szczelnie od siebie oddzielonymi, jest swego rodzaju medium, jeśli mogę sobie pozwolić na użycie neologizmu…
– Medium, medium…? – powtórzyła Leah. – Tego słowa nam brakowało! Proszę mi jednak pozwolić powiedzieć, iż współczesny spirytyzm, jeśli zgodzi się pan, że określę to w ten sposób, to sprawa Margaret Fox i moja, nie wykluczając oczywiście naszej drogiej Kate ani nawet mojej matki i leciwego ojca…
– To rodzinny interes! – zażartował korpulentny Barry Nursery.
– Czy należy pani do wyznawców Przebudzenia Religijnego? – spytał z największym zdziwieniem jej sąsiad z prawej, magnetyzer Andrew Jackson Davis.
– Oczywiście – odparła Leah, nieco zasmucona widokiem stygnącej zupy. – Ja i moje siostry zapałałyśmy szczególną gorliwością do naszej wiary, a mistyczny pożar rozprzestrzenia się dzisiaj w niezwykłym tempie, budząc nabożność dla zaświatów, skąd nasi drodzy zmarli wciąż dają nam znaki. To nasze anioły, możecie w to wierzyć. Czyż zmartwychwstanie naszego Pana nie było pierwszą manifestacją spirytyzmu?
– Od czasów Ozyrysa, Dionizosa i Orfeusza było ich o wiele więcej – powiedział z westchnieniem i wyrazem wyczerpania na twarzy Lucian Nephtali, ocierając czoło.
– A prorok Eliasz! – dodał z rozbawieniem kaznodzieja. – Przypomnijcie sobie wdowę z Sarepty za czasów Achaba, bałwochwalczego króla: „Po tych wydarzeniach zachorował syn tej niewiasty, właścicielki domu, a tak się wzmogła jego choroba, że przestał oddychać”26. Mieszkający w pokoju na poddaszu w domu wdowy Eliasz kazał wnieść na górę dziecięce zwłoki, rozciągnął się na nich trzykrotnie i zwrócił się do Wiekuistego: „Panie, Boże mój! Czy także na tę wdowę, u której jestem gościem, chcesz sprowadzić nieszczęście, pozbawiając życia jej syna?”27. Natychmiast dusza małego chłopca wróciła do ciała dzięki boskiej woli. Eliasz zszedł, oddał go matce i oświadczył: „Patrz, syn twój żyje”28.
– Ależ tu nie chodzi o budzenie zmarłych! Mamy, Bogu dzięki, znacznie mniejsze ambicje niż zapowiadający Mesjasza. Naszą misją jest po prostu postawienie pogrążonych w żałobie w obecności duchów i umożliwienie im tym samym pocieszenia, otwarcia się na nadzieję…
Zebrane damy, żony oraz zjawy nagrodziły Leah entuzjastycznymi oklaskami.
Po kolacji Wanda Jedna, oczarowana nową sprawą zasługującą na jej uwagę po priorytetowych czarnoskórych i kobietach – bo czyż nasi szlachetni zmarli nie należą pełnoprawnie do wielkiej ludzkiej rodziny? – zaskoczyła panią domu, otwierając fortepian i intonując paryską bojową melodię, do której Charlène Obo i bankier z małym wąsikiem od razu przyklasnęli.
Mężczyzna, ten despota dziki
Zadbał o swoje prawa
Stwórzmy własne na nasz użytek
Na nasz użytek stwórzmy prawa!29
IV Oneida! Oneida!
Pearl Gascoigne nie została poproszona o żadne wyjaśnienie, kiedy pewnego wieczoru stanęła u wrót wioski. Po powrocie z sianokosów Doskonali przyglądali się w zdumieniu uroczej uciekinierce i jej koniowi czystej krwi. Oboje emanowali tą samą energią, mieli jednako rozwiane grzywy i byli wyraźnie wykończeni długą podróżą. Wyglądali, jakby uciekli co najmniej przed pożarem, boskim gromem i bandą Algonkinów ludojadów naraz. Przerażony koń szalał między zagrodami i chatami z bali, dopóki kilka młodych kobiet go nie ujarzmiło.
Pearl znalazła się pośrodku osobliwego zgromadzenia brodatych chłopów przypominających czarnoksiężników, gospodyń w kaftanach, starych matron w ciemnych strojach i z nieokreślonym uśmiechem na ustach oraz małych, jakby zastygłych w trakcie zabawy dzieci w lekkich sukienkach i spodniach na szelkach. Natychmiast zauważyła krótkie włosy nastolatek, ich wesołe, a zarazem nieufne spojrzenia, swego rodzaju hierarchię – typową dla stad dzikich zwierząt – u mężczyzn, stopniowaną według wieku, ale i pewien spokój na ich obliczach. Po całym dniu podróży galopem bez celu w pyle dróg ten sielski obraz, godny malowidła z epoki trzynastu kolonii, wyrył się w niej jako nieco nierealny.
Opuściła Hydesville w burzliwą noc, rozżalona, bez uprzedzenia. Nagle, w wyniku sprzeczki z ojcem na temat jej toalet i wydatku na koronkowe wstążki, odwróciła się na pięcie i wyszła. Przywdziała swój strój do konnej jazdy i pobiegła do stajni. Nie martwiła się o żadne jutro, bez najmniejszego żalu porzuciła swoje drobne skarby i poważne obowiązki. Koń pełnej krwi, White Beauty, podarowany przez hodowcę z hrabstwa, był jedynym luksusem, jakim dysponował wielebny Gascoigne. W przypływie wściekłości, gotowa uciec najdalej, jak to tylko możliwe, nie zawahała się ani chwili przed zabraniem konia zwyczajowo zaprzęganego do angielskiego powozu. I tak oto, z opuszczonymi wodzami, w letniej nocnej duchocie, odurzona zapachem traw i mdłymi wyziewami stojących wód, pokonała połowę hrabstw Monroe i Wayne, po czym przez kolejne dni wędrowała wśród gór i lasów, przez niekończące się równiny, terytoria Oswego i Oneidy, gdzie – przekonana, że zgubiła się w rezerwacie Indian – stała się nieświadomie zakładniczką najdziwniejszego plemienia bladych twarzy.
Długo będzie wspominać entuzjastyczne powitanie, jakie zgotowały jej młode kobiety, oraz łakome spojrzenia mężczyzn, kiedy już minęło zaskoczenie na jej widok – pięknego, płomienistego archanioła na koniu, zlanego potem i oblepionego pyłem. Po krótkiej wymianie zdań wiele osób się nią zajęło. Pearl była głodna i spragniona, chciała się też wyspać do woli po tak długiej jeździe. Kiedy zsiadła z wierzchowca, kobiety niemal zaniosły ją ku wąskiemu zagłębieniu parowu, którym płynęła rzeka. Ściągnęły jej buty i całkiem rozebrały, chichocząc, podczas gdy patriarchowie zbliżyli się na stosowną odległość. Następnie zanurzyły ją, niczym jeden z posągów niedostępnej bogini Durgi w wodach Gangesu. Same, również półnagie, namydliły ją od stóp do głów, całując jej włosy i wargi, ratując wreszcie przed utopieniem. Na jej widok, ociekającej wodą, z długimi włosami oblepiającymi biodra, rozległ się wokół niej niemal religijny szmer podziwu. Umyty posąg miał urodę aniołów i demonów, marmuru rzeźbionego oślepiającym ogniem pożądania, upokarzającego doskonałością. Nawet dzieci zebrane na brzegu pobladły z emocji.
W owej chwili bardziej niż kiedykolwiek John Humphrey Noyes musiał myśleć o ludzkości czystej krwi i świętej duszy, jakiej jego wspólnota miała za zadanie dawać przykład poprzez płomienną namiętność, będącą poza zasięgiem okropnego sakramentu małżeństwa. Ta cudowna anatomia, nietknięta mękami porodu, przypomniała mu boleśnie o jego dawnej małżonce, o jej ciele zniekształconym kolejnymi przerywanymi ciążami.
Było jednak w tym zaimprowizowanym chrzcie pewne bachusowe rozprzężenie, które wydawało mu się niegodne. Z racji swojego duchowego przywództwa zastanowił się poważnie nad uciążliwością związaną z pojawieniem się intruzki, po czym wezwał ją do sali rozważań. Po zabawie w wodzie, odziana w krótką sukienkę bez rękawów dostarczoną jej przez praczki, Pearl, czując ciężar na powiekach, musiała stawić czoło osobliwemu, przypominającemu kazanie przesłuchaniu, prowadzonemu ojcowskim tonem. Mężczyzna był podobny do pastora z racji skromnej postawy, wysokiego wzrostu, niskiego głosu i wychudłej twarzy o silnych szczękach, słabo skrywanych przez okalającą je brodę. Ale John Humphrey Noyes głosił zupełnie inną prawdę – mówił o Wolnym Duchu Niebieskim i Uniwersalnej Miłości, o świętości pracy i dobrowolnej spowiedzi. Z jego oczu biła przekonująca łagodność. Pearl, zakłopotana, przyjęła opiekę i nauki mentora.
Tym sposobem stała mu się towarzyszką w sypialni, po czym zaakceptowała – zgodnie ze zwyczajami panującymi w Oneidzie – cotygodniową zmianę partnera. I tak niespodziewanym zrządzeniem losu została członkiem wspólnoty, jej dni wypełniało zbieranie owoców, pielenie ogródka warzywnego i produkcja przetworów oraz przyswajanie wiedzy książkowej. Wyświęcona na Boże dziecko, uzyskała przywilej dzielenia oświeconej cielesności z najstarszymi pionierami bractwa pochwalającego wielożeństwo, którzy długo wprowadzali ją w tajniki technik ostrożnego seksu – podobnie jak stare kobiety z matczyną cierpliwością nauczały nowicjuszki. Aby uniknąć niepożądanych ciąż i pomnażać kobiecą rozkosz, celebranci zmuszeni byli do opanowania chuci – nie chodziło tu jednak o abstynencję seksualną, jak w wielu konkurencyjnych sektach, ale o samą kopulację: każdy członek społeczności Oneidy po wypełnieniu swojej części obowiązków oddawał się z powściągliwą radością symultanicznej miłości cielesnej. Jako że wolność duchowa i zapobieganie ciąży idą w nierozłącznej parze, społeczność wciąż wzbogacała się bardziej dzięki pojawianiu się nowych adeptów niż poprzez rzadkie porody.
Rajskie marzenie surowego ojca Noyesa, odmienionego dzięki lekturze francuskiego filozofa i odkryciu kooperatywnych społeczności Roberta Owena, unosiło się nad głowami tych, którzy wcale nie zapomnieli o purytańskich konwenansach, ale czuli się wyzwoleni z miazmatów i martwicy grzechu za sprawą ewangelickiej przepustki. Przy każdej nadarzającej się okazji śpiewano hymny i pieśni nabożne. Z końcem dnia, podczas wieczornicy, w stronę gwiazd unosiły się najpiękniejsze głosy:
Let us go, brothers, go
To the Eden of heart-love
Where the fruits of life grow
And no death e’er can part love30.
To, co odczuwała Pearl podczas długich miesięcy zawieszenia prawości wynikającego z nieprzemyślanego aktu buntu, nie przypominało w niczym tego, czego mogła się spodziewać. Przejście od zadeklarowanej czystości do wdzięcznego handlu ciałem unicestwiło w niej raz na zawsze wszelkie cnotliwe zahamowania i dwulicową moralność, które zazwyczaj wiodą do paraliżu ciała i duszy. Poddana rodzinie i jej dyscyplinie Pearl zapomniała niemal o całym świcie – a przede wszystkim o ojcu. Czyż nie miała na miejscu innego, wszechmocnego i okazującego naruszającą wprawdzie prawo, ale pełną szacunku czułość?
Lecz życie, w którym dążenie do ideału obierało dość nietypowe drogi, miało też stronę, która w końcu stała się dla niej nie do zniesienia. Noyes i jego rada starszych wzywali dwa lub trzy razy na tydzień plemię dzieci Boga na inkwizycyjne przesłuchanie, wypełnione wzajemną krytyką, przerywając członkom wspólnoty hojne dzielenie się popędami. Pod rozłożystymi drzewami, w jedynym budynku o ścianach z kamienia – obszernej szopie, która służyła za składowisko ziarna i paszy, za miejsce rozkosznych igraszek, przestrzeń do medytacji, a podczas chłodów również za kantynę – stawiano się w ciszy na wezwanie przed radę Doskonałych. Każdy miał obowiązek odsłonić braki, przewinienia i najintymniejsze odchylenia wszystkich pozostałych. Owe seanse krytycyzmu, jak je zwyczajowo nazywano, miały za cel oczyszczenie, zmycie dumy i egoizmu dzięki samej sile wzajemnej miłości i wyjawionej boskiej prawdzie. Wzywana przed sąd, który w ramach pokuty zmuszał do wspólnego odkupienia grzechów, Pearl była nieustannie krytykowana przez wiele oskarżycielek: zarzucano jej kokieterię, za długie włosy, rzucanie uroków, lekceważenie edukacji dzieci, nieprzykładanie się do obowiązków gospodarskich. Doskonali kiwali wyrozumiale głowami. Aby zadowolić biblijny komunizm panujący w Oneidzie – i uspokoić nieufność kobiet – na pewno któregoś dnia zrobią z niej kurę nioskę.
Kiedy zaczęła żałować swojego White Beauty, sprzedanego – by pokryć koszt przyjęcia jej przez przywódców plemienia – jednemu z okolicznych hodowców, którzy wciąż wyzywali ich od bękartów Chrystusa, Pearl poczuła, że już do nich nie należy. Pieśni nabożne śpiewane wieczorami wokół wielkiego ogniska zasmucały ją i przywodziły na myśl uporządkowane życie w Hydesville. Nie było jednak mowy o powrocie.
Co wieczór, przy ładnej pogodzie, Doskonali intonowali swój hymn pod gwiazdami.
Naprzód, bracia, naprzód!
Wkrótce nastanie miłość prawdziwa
W pokoju i radości na zawsze.
Uciekła z Oneidy przez las pewnej nocy, wśród śpiewów, nie czekając na świt. Włosy miała ścięte krótko i mniej bagażu niż w dniu swojego przybycia, odziana była w biedny strój, opłacony przez coïtus reservatus, ale z pulsującą w głębi niezwykłą żądzą wolności.