I Chcę tylko długiego upojenia

O tej porze roku wszystkie młyny w Rochester, dostarczające więcej mąki niż pozostała część stanu Nowy Jork, mełły energicznie ziarno zarówno powyżej, jak i poniżej High Falls, trzech potężnych wodospadów na rzece Genesee, huczącej od wieków w sercu miasta, wspieranych echem pozostałych, równie potężnych kaskad, rozrzuconych wzdłuż jej biegu, między jeziorem Canandaigua – gdzie wciąż jeszcze żyło kilka plemion Seneków i Tsonnontouan – a tym słodkowodnym morzem, które zwą Ontario, na południowym krańcu czterech innych, jeszcze rozleglejszych. Za sprawą energii hydraulicznej wzdłuż rzeki w stolicy hrabstwa Monroe pobudowało się wiele przedsiębiorstw: fabryki tekstyliów, papieru, manufaktury szwalnicze i produkujące przeróżne narzędzia. Odkąd kanał Erie połączył miasto Albany z Nowym Jorkiem, firmy transportowały wielkie ilości towaru na barkach i statkach parowych, których łopatkowe koła przypominały wiatraki. Rosnący dobrobyt Rochester – pierwszego amerykańskiego boomtown, założonego pół wieku wcześniej przez zmyślnych właścicieli ziemskich – pozwalał miastu radzić sobie doskonale z napływem nędznych imigrantów wysiadających tam na ląd. Centrum Flour City, jak przezywano metropolię młynów, wzbogaciło się o kamienne budowle, tymczasem na peryferiach powstawały nowe dzielnice baraków z drewnianych bali, w których tłoczyły się rodziny robotnicze, niemieckie i irlandzkie, ocalałe z epidemii tyfusu lub cholery, wędrujący pionierzy, Afroamerykanie o kłopotliwym statusie wyzwolonych niewolników, bez określonej pozycji społecznej, których w zasadzie w każdej chwili można by było ponownie zakuć w łańcuchy, oraz zrujnowani przez suszę lub indiańskie wojny farmerzy. Między piaszczystymi plażami Wielkiego Jeziora, nadbrzeżami kanału Erie i nierównymi brzegami Genesee, przy pięknych alejach wokół Midtown Place i ubitych traktach poza Mont-Espoir Avenue krążył barwny tłum dokerów i marynarzy, wygłodzonych natrętów szukających pracy, głosicieli apokalipsy, gazeciarzy, tragarzy wszelkiego rodzaju, rzemieślników przykutych do swoich kramików, szukających przygód awanturników, przyglądających się nieprzyjaźnie ślepym żebrakom i ulicznym sierotom, pracowników na akord, pomysłowych kupców oraz świeżo upieczonych mieszczan. Ci ostatni tym skwapliwiej trzymali się od pozostałych na dystans, że ich samych albo ich ojców ręka trzymająca Biblię wyciągnęła z bagna, teraz zaś stąpali suchą stopą wśród administratorów i pośredników, tworząc wraz z urzędnikami i parającymi się wolnymi zawodami ową klasę średnią, dzięki której miasto nadawało się do mieszkania, a nawet było polecane pobożnym duszom, dziewczętom z zakładów naukowych i kongregacjonalistom przeróżnych sekt troszczących się o powszechne zbawienie. W Rochester wyraźniej niż w większości stanów Południa albo Północy duch przedsiębiorczości otwierał się na ultraliberalne aspiracje abolicjonistów i pacyfistycznych demokratów, na ruchy walczące o prawa kobiet, na kaznodziei drugiego Wielkiego Przebudzenia i anarchistów organizujących tajne stowarzyszenia na rzecz uchodźców z czterech kontynentów.

Włócząc się pod wieczór bez celu między akweduktem i starym cmentarzem, nieco upojony alkoholem Lucian Nephtali rozmyślał o osobliwości swych przeróżnych egzystencji w owym mieście wielu potopów, których początków niemal był świadkiem. Gdyby rozpatrzyć rzecz dogłębnie, naiwność wyjaśniałaby liczne przygody porywające jego osobę bez szczególnych skrupułów czy niegodziwości. W jego naturze leżało pokładanie wiary we wszystko, co tylko mu sugerowano, choćby nawet to były rzeczy niemożliwe. Jego adwokacka profesja – zresztą zarzucona – nie mogła być tego przyczyną: przedstawiciel sprawiedliwości nie wydawałby z góry wyroku na żadną prawdę i podałby w wątpliwość nawet obliczenia mierniczego. Lucian Nephtali przeciwnie, szukał oczarowania w każdych okolicznościach, podziwiając ziarnko złota w piasku, choćby i cała rzeka po nim przepłynęła.

Chyłkiem, między dwoma magazynami, na zakręcie pustej drogi wślizgnął się na ciemne podwórko oznaczone jedynie płomykiem latarni. Ciąg krętych schodów, z których każde zapowiedziane były osłoniętą świecą, doprowadził go na podest oświetlony lampą oliwną, po czym potwierdziwszy swoją tożsamość, wsunął się do przedpokoju przez drzwi oznaczone jedynie kołatką z brązu w kształcie chińskiego smoka. Kolos przy wejściu, odziany zgodnie z zachodnią modą, skłonił się, przepuszczając go dalej. Przez mieszaninę oparów Lucian Nephtali szedł za młodym służącym, który zaprowadził go do salonu, gdzie paru klientów leżało na otomanach i spokojnie paliło fajki wodne. Zarządca lokalu, Chińczyk z Hongkongu o przykładnym brytyjskim akcencie, przybyły z liczną świtą z miasta lasu Cleveland, osobiście przyniósł i postawił przed nim na niskim stoliku trzy tace.

– Niewielu gości w Golden Dream? – spytał Nephtali, zdejmując buty i pelerynę.

– Niewielu. Pański przyjaciel koroner śpi w kącie jak aniołek. Nie przybył pan z panią?

– Gra dzisiaj w Eastman Theatre.

W pozycji leżącej, z głową wspartą na łokciu i z ustnikiem z kości słoniowej w ustach, Lucian patrzył za odchodzącym zarządcą lokalu, wdychając pierwszy kłąb dymu. Przyzwoitość wymagała, by Charlène Obo, która była zaledwie jego kochanką, w podobnym miejscu uchodziła za żonę. Prócz czystego opium i chandu, importowanego w mosiężnych skrzyneczkach, podawano tu również absynt i czarną herbatę. Lucian mógł doskonale zadowolić się ciepłym napojem, ale ten wieczór był dla niego niczym zejście z krzyża do piekieł. Pogrzeb Nata, tak młodego wiekiem i tak starego druha, na cmentarzu przy Buffalo Street oznaczał rozpoczęcie podróży bez odwrotu w głąb wielkiego kanionu samotności – czuł to intuicyjnie, wpatrując się w grób i nagle obojętne twarze bliskich, podczas gdy olbrzymie dźwigi kręciły się nad Pinnacle Hill, gdzie powstawał ostatni budynek wielkiego szpitala. Nat Astor spoczywał od trzech godzin zaledwie w dziurze w ziemi, dołączywszy do wszystkich zaginionych, którzy nawiedzali Ziemię tysiące wieczności stąd. Przypomniały mu się okrutne słowa Harry’ego Maura nad ciepłymi jeszcze zwłokami przyjaciela, w ogrodzie zimowym, do którego przenieśli go służący: „To gorsze niż zemsta, nie wypada zabić się, ot tak, w domu gospodarza”. W prawej ręce, jak gdyby miał zamiar wyładować do końca magazynek, Nat trzymał patersona, z którego wystrzelił sobie kulę prosto w serce. W przeddzień albo dwa dni przed swoją śmiercią, w ubiegłym tygodniu, spotkali się we trzech na przyjęciu w nowej willi Leah Fish przy South Avenue. Nauczycielka muzyki, dość przeciętna pianistka, była na dobrej drodze, by stać się nową sławą, a to dzięki aferze w Hydesville. To Harry, najbardziej przesądny z milionerów, zaciągnął ich do najstarszej z sióstr Fox, rozwódki przywiązanej do nazwiska po mężu i snującej ambitne plany dla swojej rodziny.

Delikatne bulgotanie fajki i pochrapywanie sąsiada zmieszało się z odgłosami dochodzącymi z zewnątrz, szumem wodospadu i gwałtownej ulewy dzwoniącej o dachy kryte dachówką lub blachą. Knot lampki oliwnej na jednej z tac otwierał się złotym wachlarzem odwiecznego ognia. Gdyby lepiej przyjrzeć się płomykowi, prastare, przezroczyste postaci zatańczyłyby wokoło, niewyczerpana fauna, w której pamięć uwalniała w ciszy swe obrazy, rozwijające się natychmiast w nieskończone kwieciste wzory, bujne niczym dzika natura. Widok dla palacza opium bardziej zniewalający niż śpiew syren. Tam, gdzie członek Stowarzyszenia Wstrzemięźliwości albo Ligi Przeciwników Saloonów dostrzegłby w najlepszym razie twarz, zarys krajobrazu lub całkiem niedorzeczne rebusy, on odkrywał cały świat oparty na demonicznych systemach wynikających z niezgłębionych obliczeń. Szczypta opium wystarczała, by złamać pieczęcie apokalipsy. Na kilka godzin wolność, bardziej nieuchwytna niż rojenia w agonii, przestanie budzić w nim jakiekolwiek uczucia. Jego studnie i fontanny wyschły oto; jego jedyny przyjaciel leży w ziemi – gdzie teraz znajdzie choćby namiastkę zażyłości? Charlène Obo oczekiwała od niego zaledwie odrobiny rozumu i rozrywki. Gdyby Harry Maur, oblegany bezustannie przez kurtyzany i innych pochlebców, zechciał opłacić adwokata, który broniłby chmur lub róż w jego parku, uczyniłby to wyłącznie z powodu dotkliwego braku rozmówców.

Szczupły służący wślizgnął się między przegrody oddzielające palaczy, przypominające maleńkie loże teatralne. Jeden z gości, masywny, o byczym karku i opadających ramionach, któremu zapewne uświadomiono porę, wstał z trudem i pokuśtykał przez złotawobrązowy półmrok salonu. Jego ociężały krok miał w sobie coś zwierzęcego: szedł jak wybudzony z hibernacji niedźwiedź. Lucian nie próbował nawet się chować. Koroner znał wszystkich klientów Golden Dream, z których większość należała do gatunku jurystów i urzędników. Tworzyli oni, połączeni niemą obietnicą dyskrecji, swego rodzaju klub jasnowidzów.

Nie przeszkadzało to koronerowi prowadzić śledztwa między dwoma wróżbiarskimi letargami. Z całkowitą obojętnością uczynił w stronę adwokata przygnębiająco powolny gest.

– Przed starym cmentarzem czeka na mnie dorożka, podwieźć pana?

– Wolę wrócić o świcie – mruknął Lucian.

Koroner przytaknął pojedynczym opadnięciem twarzy, powiek, policzków i warg. Wahał się, czy nie rzec słowa na temat samobójstwa owego młodego hipnotyzera starej rentierki. Choć jego samounicestwienie zdawało się pozbawione jakichkolwiek wątpliwości, pan Nat Astor pozostawił pewną zagadkę wyrytą na kamieniu nagrobnym: któż mógł tak długo ukrywać się za podobnym nazwiskiem? Z wrotami szeroko otwartymi na wielkie inwazje Ameryka stanowiła raj dla zniekształconych, zmyślonych i przywłaszczonych tożsamości. Dzięki uprzejmości sędziego i kilku dolarom wymyślano sobie bez trudu nowe dane personalne. Nikt nie sprawdzał w archiwach Starego Świata zdolności i świadectw. Właściciele dyplomów poważanych stowarzyszeń, oficerowie Napoleona, międzynarodowi finansiści, angielscy i rosyjscy arystokraci napływali do miast i wsi, nie mówiąc już o chciwych szarlatanach paradujących otwarcie po miejskich placach i salach kongresowych.

Koroner kilkakrotnie o mało nie przewrócił się w labiryncie schodów rezonujących niczym stos pustych trumien. Pomyślał, że musiała mu zaszkodzić herbata. Nie powinien pić tego napoju ciemniejszego niż czarna żółć. W rezultacie czuł się dość zadowolony z nocnej samotności, zaczął więc nucić z ręką na kaburze rewolweru:

A house without love

Is an empty homestead

But wherever love lives

Is home indeed25.

II Dziennik Maggie

Cóż za zamieszanie od czasu naszego pospiesznego wyjazdu z Hydesville! Spadła na nas lawina najdziwniejszych zdarzeń, ale ani ja, ani Kate – chociaż, trzeba to przyznać, byłyśmy u źródła tego całego bałaganu – o niczym nie miałyśmy pojęcia. Zostaliśmy wygnani z Kościoła przez wielebnego Gascoigne’a, a farmerzy z każdym dniem napastowali nas coraz ostrzej, niektórzy zbierali się nawet przed naszym domem z pochodniami. Pewnego dnia, kiedy wracałyśmy we dwie z miasteczka, banda pasterzy bydła szła naszym śladem Długą Drogą, wykrzykując okropne rzeczy. Zamiast wrócić na farmę, Kate pobiegła w stronę stawu, pociągając mnie w swojej absurdalnej ucieczce. Rzucano za nami kamieniami i grudami ziemi, nazywano wiedźmami i kobietami diabła. Na skraju lasu zauważyłyśmy cień: ociekającą wodą, na wpół nagą postać, która trzymała w ręce biały welon niczym chorągiew, a drugą, a drugą… To był Samuel, syn wdowy z Bout du Haut, który pomachał do nas, uśmiechając się dziwnie, gdy tymczasem zgraja napastników się zbliżała. Bez namysłu – nie miałyśmy bowiem wyboru – poszłyśmy za nim do groty ukrytej za strumieniem, który w tym miejscu opadał wodospadem. Wewnątrz, na palikach przytwierdzonych do ściany, wisiała damska bielizna. Strzępy stroju Violet Gascoigne, topielicy ze stawu: moja siostra od razu to odgadła. A także halki skradzione dziewczętom ze sznurów do suszenia. Kiedy horda odeszła, Samuel ukrył twarz we flanelowych spodniach. Mimo swojego wyglądu szaleńca i osobliwych zainteresowań ocalił nam życie.

Nazajutrz opuściliśmy na zawsze Hydesville.

Oto siedzimy: mamusia, Katie i ja, w dyliżansie do Rochester. Zanim do nas dołączy, ojciec zamierza jeszcze przez jakiś czas pracować na farmie. Nasz najstarszy brat David, którego moja młodsza siostra i ja bardzo słabo znamy – tak duża dzieli nas różnica wieku – zechciał wziąć ją w gospodarowanie, ponieważ przynosi lepsze zyski niż jego własna. Oczywiście to Leah się wszystkim zajęła. Podziwiamy ją za jej rozsądek i zaradność. W tych swoich gorsetach i satynowych sukniach zachowuje się jednak zupełnie inaczej niż farmerki z Hydesville! Nasza starsza siostra jest też wybitną pianistką, bez jednej fałszywej nuty gra sonaty Bacha i Mozarta. W wieku trzydziestu siedmiu lat mogłaby być naszą matką. O ileż sympatyczniej jest mieć elegancką matkę!

Kate i ja z trudem dostosowujemy się do naszego nowego życia. Ciężko uwierzyć w to, co nas spotyka dzięki panu Splitfootowi! Istna bajka o dobrej wróżce, chociaż purytanie wyzywają nas od czarownic. Mamusia, która potrafi czytać tylko na głos, otrzymuje codziennie dziesiątki listów, często anonimowych. Słuchając jej, można się przestraszyć!

Za dużo wrażeń, wszystko mieszam, nie wiem już, od czego zacząć moją opowieść. Leah znalazła dla nas duży, umeblowany dom przy Central Avenue, jeszcze piękniejszy niż jej własny, prawdziwy pałac w porównaniu z naszym barakiem w Hydesville. Jest tam przynajmniej dwanaścioro drzwi, nie licząc szaf i sufitów wysokich jak w kościele. Każda z nas ma swój pokój, z piękną, nową bielizną z Fashion Park w kufrach i komodach. Leah oczywiście wszystko przygotowała. Nawet mamusia wygląda teraz jak angielska mieszczka. W swoich pięknych strojach nie mówi już byle jak. Zresztą, idąc za radą swojej najstarszej córki, stara się odzywać jak najmniej.

Leah obiecała zająć się naszą edukacją. Codziennie uczy nas czysto śpiewać i nie używać wiejskich przekleństw przy każdej okazji. Żeby się jej przypodobać, wystarczy, żebyśmy zachowywały się jak doskonałe panny i nie twierdziły, że skrzaty zaplotły grzywę Old Billy’ego. Ale Old Billy zmarł ze starości tej zimy! Kate płacze tak samo, jak płakała ostatnio nad suką Iroise i jak płacze nieustannie nad naszym małym braciszkiem z Rapstown.

Kate niewiele się zmieniła, nie licząc talii osy i małych, sterczących piersi. Jest taka zabawna, trochę się mizdrzy, ma w sobie tyle naiwności i pochodzący z dalekości smutek. Trzymamy się blisko, żeby ludzie myśleli, że posiadamy tę samą moc. Ze swej strony, nauczyłam się wielu sztuczek od czasu nocy w Hydesville; Kate nie musiała, jej nigdy nie brakuje pomysłów, jak wszystkim rozbudzonym marzycielom – powiada się, że lunatycy rodzą się z dodatkowym okiem. Tajemnicą, która nie może się wydostać poza kartki tego kajeciku, jest to, że pan Splitfoot nas nie opuścił. Zjawy, tak jak koty, wybierają sobie panów. Wcale nie są takimi domatorami. Odtąd duch towarzyszy Kate wszędzie. To on poprosił nas, żebyśmy wyjawiły światu jego historię w jeden z ostatnich wieczorów w Hydesville. Wiemy niemal wszystko o jego wcześniejszym życiu, kiedy był tylko wędrownym przedstawicielem handlowym z ciężką walizeczką pełną artykułów pasmanteryjnych. Duch, jeśli dobrze zrozumiałam, to odrobina nieskończoności wczepiona w minione odczucia, a raczej cień duszy pełnej żalu. Staje się więźniem naszej ciasnoty żywych istot z powodu gwałtownej śmierci, samobójstwa, morderstwa lub wielkiego niezadowolenia w chwili, gdy staje przed wrotami zaświatów.

Gdy jej spojrzenie zasnuwa się mgłą i nieruchomieje, Kate zaczyna czasami mówić przerażające rzeczy. Twierdzi na przykład, że topielica ze stawu w Hydesville chodzi wszędzie za panną Pearl, naszą dawną nauczycielką, i ma w stosunku do niej złe zamiary, dlatego ta powinna uciec daleko, daleko, w przeciwnym razie umrze albo postrada zmysły. Jak matka mogłaby źle życzyć własnej córce? Mówi też, że obserwują nas tysiące cieni, wszędzie, ale tylko kilka z nich chce przełamać ciszę. Potem jej oczy znów się śmieją i Kate proponuje mi partyjkę wista albo domina. Mam wrażenie, że ona nie ma pojęcia o tym, co się dzieje w takich chwilach jak wtedy, kiedy wstaje nocą i chodzi z wyciągniętymi rękoma, ciągnąc za sobą białą koszulę.

Kiedy ja wzywam ducha, bo tego się tu po nas spodziewają, rodzi się wokół mnie takie napięcie, takie oczekiwanie wśród otaczających nas osób, że coś musi zaskrzypieć w meblach albo w moich kościach, w rękach, stopach, w kolanach. Zaczynam szczękać zębami. Kate, przeciwnie, jest rozluźniona, wygina się w łuk, sprawia wrażenie, że cała oddaje się tajemnicy, niewzruszona i tak bardzo smutna. Nawet na krawędzi świadomości uśmiecha się z nieobecną miną. Pan Splitfoot na pewno droczy się z nią po drugiej stronie, żeby nie zemdlała.

W naszym okazałym domu nie brakuje gości, ludzi światowych jak Leah, bogatych przedsiębiorców i mieszczan wielu profesji. Przewijają się też dziennikarze, bezczelni, szyderczy albo przeciwnie, tak gorliwi, że kładą swoje wielkie łapy na moich ramionach, muskają palcami moje uda lub gorset. Ich pytania potrafią czasem zaskoczyć: na czym polegają pani sztuczki, czy wierzy pani w zwierzęcy magnetyzm, czy spektra zawsze zachowują się jak przystało na dobrych Amerykanów, czy nigdy nie zadają pani gwałtu?

Nie tracąc czasu w tej wrzawie, nasza najstarsza siostra poprosiła wziętego dekoratora wnętrz z centrum miasta, żeby urządził u nas tak zwany gabinet konsultacji spirytystycznych, z parawanami z palisandru, dziewięcioramiennymi świecznikami z brązu i grubymi tkaninami z purpurowego aksamitu.

Wezwany również przez Leah łysy rzemieślnik w getrach specjalizujący się w wyrobach mosiężnych umocował na fasadzie naszego domu tabliczkę z napisem:

Fox & Fish

Spiritualist Institute

Nasza rola polega na nawiązywaniu komunikacji między gośćmi i ich ukochanymi zmarłymi. Nawet Leah udziela konsultacji. Mamusia natomiast zajmuje się przyjmowaniem naszego wynagrodzenia i prowadzeniem rachunków. Wkłada w to wiele radości. Podczas kilku seansów każda z nas wnosi tyle ile kilka miesięcy pracy na gospodarstwie.

Bywają wieczory, kiedy przychodzą do nas na konsultacje ważne osobistości Rochester. Wśród nich uczeni w sama nie wiem czym; rozmawiają o komisjach ekspertów i kontrolach. Nie wszyscy są życzliwi. Pojawia się nawet policja i przedstawiciele Kościoła, na wypadek gdybyśmy zachowywały się niegodziwie. Na szczęście mamy swoich obrońców, jak kwakrzy Amy i Isaac Postowie albo ten wielki człowiek tego samego wyznania, którego nazwiska zapomniałam. Leah, żeby położyć kres oszczerstwom, wynajęła największą salę w Rochester. Mamy tam wkrótce zorganizować publiczną demonstrację pod kontrolą komisji ekspertów. Kate jest przerażona. Ja też nie czuję się z tym dobrze. Dziewczęta takie jak my nie są przyzwyczajone do występów. Nic nie wiemy, jesteśmy tylko pośredniczkami między tym i tamtym światem. Kate wychodzi z wróżbiarskich seansów jak ze snu, bez wspomnień. Ja, co jest o wiele gorsze, mam wrażenie, że idę po moście, który się wali, albo steruję olbrzymim statkiem zmierzającym ku czarnej otchłani, a wokół wszystko skrzypi i przecieka. Tymczasem powinnam w tych okolicznościach sprawiać wrażenie spokojnej. Kiedy nic się nie wydarza, zaczynają mi chrupać palce u stóp. Czy ludzie prosiliby konającego, żeby nie żartował sobie ze śmierci?

Наши рекомендации