XV Za pozwoleniem Fredericka Douglassa i Ralpha Waldo Emersona

Wierni wypełniali nowy kościół metodystyczny apostoła Jana, odbudowany nad relikwiami Wesleya Chapela. W atmosferze przesadnego napięcia, jakie panowało wówczas w Nowym Jorku, ogólne zamieszanie wywołane brakiem porządku przy wejściach oraz tłumy Murzynów z Harlemu i Bronxu pod sklepieniami wibrującymi echem nadawały wydarzeniu aurę rewolucyjnego szaleństwa. Zaproszony przez American Anti-Slavery Society Frederick Douglass zaczął wspominać swój los niewolnika i wczesne dzieciństwo na plantacjach w Marylandzie, gdzie zabraniano dzieciom uczyć się czytać i gdzie oprawcy katowali Murzynów z byle powodu. Grzmiącym głosem opowiedział o swojej ucieczce pociągiem i parowcem aż do oświeconego miasta Nowy Jork, którą umożliwili mu czarny marynarz z Baltimore i kwakrzy z Filadelfii.

Przestraszona falującym tłumem Kate słuchała go, stojąc w obejściu chóru, wśród morza ramion. Pannę Helen, swoją irlandzką damę do towarzystwa, straciła z oczu zaraz po wejściu do świątyni. Teraz, kiedy rozglądała się za nią, jej oczy otwierały się szeroko ze zdumienia na widok tego starzejącego się Murzyna o donośnym głosie. Zdarzało jej się go spotykać w Rochester, gdzie ten, którego przezywano Lwem z Anacostii, założył abolicyjne czasopismo „North Star”. Teraz jednak po raz pierwszy uczestniczyła w konfrontacji natchnionego głosu – serdecznego, nieugiętego i porywczego zarazem – z jego audytorium. W takiej chwili nawet duchy byłyby bezbronne, pozbawione mocy wobec jego siły perswazji. Domagając się wolności dla każdego ze swoich, w Ameryce, ale także dla kobiet i wszystkich ciemiężonych na całym świecie, twierdził, że pewnego dnia uda mu się urzeczywistnić swoje marzenie bez przemocy, samą energią wiary. Wspomniawszy o sprawie Dreda Scotta i zamieszkach w Kansas, Douglass napiętnował stanowczo apel białego aktywisty i radykała Johna Browna nawołującego do zbrojnego powstania, pozdrawiając jednocześnie swojego niezłomnego sprzymierzeńca.

Jego bratająca homilia skończyła się owacją, kiedy po raz kolejny wygłosił on swoje credo: „Prawo nie ma płci, prawda – koloru, Bóg jest ojcem nas wszystkich, a my jesteśmy braćmi!”.

Pchnięta w stronę wyjścia przez ciżbę Kate odczuwała nieznaną jej dotąd gotowość. Pacyfistyczny lider nie mógł paść ofiarą niepokojów, jakie wstrząsały krajem – buntów i strajków w samym Nowym Jorku. Jej dobroczyńca, pan Greeley, wyjaśnił to dokładnie: Stany Południa sprzeciwiały się kurateli państwa federalnego; groziły, że zerwą traktaty łączące je z Unią, bardziej ze względu na wpływy ekonomiczne uprzemysłowionej Północy niż na kwestię praw człowieka. Tymczasem Unia, chełpiąc się konstytucją, posługiwała się nią, by zmusić do posłuszeństwa ligę bogatych właścicieli ziemskich, plantatorów sprzyjających niewolnictwu i niepiśmiennych pionierów, ryzykując zerwanie ustaleń pokojowych. A jednak ów człowiek, który uciekł przed kajdanami, zdołał udowodnić, bez przechwałek czy mistyfikacji, że możliwe jest dla niego życie w pełnym świetle dnia. Kate odczuwała chłód jego oddechu na swoich policzkach i karku, niczym podmuchy wiatru wydymającego żagle na dziobie okrętu. Życie nie ograniczało się do trwania w zamknięciu z duchami zmarłych, wśród tych wszystkich stołów, parawanów, ścian, które miała za zadanie nieustannie badać i wypytywać, by przypodobać się najbardziej nieszczęśliwym. Można na kilka godzin zapomnieć o zaświatach, o ich bliskości, o szeptach przepowiedni na rzecz niebezpiecznego, lecz i zarazem przestronnego jak sama nadzieja tu i teraz.

W okolicy John Street zagubiona w swoich myślach Kate uświadomiła sobie z zaskoczeniem, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje, a na dodatek nie ma czym zapłacić za dorożkę. Zapatrzyła się na niebieskie fale East River i dymiące kominy parowców. Mimo porywistego wiatru uda się więc na piechotę do Sutton Place, gdzie czekano na nią z jakimś kolejnym rautem w posiadłości dyrektora „New-York Tribune”. Trudno, pójdzie, nawet jeśli pobrudzi suknię i trzewiki. Odkąd seanse publiczne, które często zmieniały się w jarmarczne widowiska, i uciążliwe konsultacje w domach bogatych neurasteników zostały jej oszczędzone, wydawało jej się, że otwiera się przed nią pełen szczegółów świat zewnętrzny, który jeszcze wczoraj przysłonięty był ponurymi symbolami, tak jak migotanie gwiazdy polarnej przyciemnia obraz niebieskiego nieba. Wreszcie zaczęła zauważać: a to obłok w kształcie figury dziobowej, a to szum liści, a to krzątaninę ptaków na klonie. Wysoka ciemnowłosa kobieta, przyciskając do ust łapki futrzanego kołnierza z lisa, przeszła wzdłuż szeregowców. Kate wystarczył jeden rzut oka, by zrozumieć jej dramat. Uwolniła się od niego, śpiewając:

O carry me back to my home far away

All quiet along the Potomac tonight

To my one true love, she’s as fair as the day

All quiet along the Potomac tonight38.

Kiedy tylko postawiła stopę w Sutton Place, jej nazwisko rozbrzmiało na drugim końcu posiadłości. Panna Helen rzuciła się w jej kierunku, na ile pozwalały jej na to obfite kształty, z rękoma w górze.

– Gdzież się panienka podziewała?! Och, musimy szybko się przebrać. Naprawdę już pora…

Godzinę później, wciąż pod opieką panny Helen, która dyskretnie ukryła się w kredensie, Kate została podjęta przez pana Horace’a Greeleya, odzianego w surdut ze sztywnym kołnierzykiem. O ile postępująca łysina, którą kompensował olbrzymimi bokobrodami i nieskazitelnie białą brodą, podnosiła jego i tak już wysokie czoło coraz bardziej z każdym rokiem, o tyle jego uśmiech nie tracił ani trochę ze swej młodzieńczości. Kate pozwoliła mu się przytulić i uścisnąć dłonie. Od czasu upadku i śmierci taty Foxa, który z dala od swoich popadł w pijaństwo, pan Greeley stał się dla Kate wzorem ojcostwa.

– Wejdź, proszę, moja droga, mamy dziś wieczorem znamienitych gości…

W salonie znajdowało się już trzynaście lub może piętnaście osób w doskonałym humorze, damy w wieczorowych sukniach, jedna w stroju poskromicielki tygrysów, panowie o czcigodnym wyglądzie, inni – młodsi – krążący po pomieszczeniu z kieliszkami w dłoniach. Ceremonialny maître d’hôtel napełniał kieliszki prawdziwym szampanem.

– Kochani – zaczął Greeley, zwracając się do zebranych. – Chciałbym zwrócić uwagę wszystkich nieświadomych i roztargnionych na osobę panny Kate Fox, której nie powinienem nawet przedstawiać…

– A jej siostry? – spytał dandys w żabocie, oparty na lasce. – Myślałem, że to siostry syjamskie…

– A więc nie poznał pan Leah Underhill? – zakrzyknęła małżonka bostońskiego wydawcy. – Odkąd wróciła do Londynu, do mówiącego stołu zaprasza wyłącznie duchy lordów…

Jako że kilka konwersacji toczyło się jednocześnie, nie zważając na sąsiedztwo, cierpkie słowa i celne przytyki nie miały żadnych konsekwencji. Rozmawiano o Anglikach, o perwersjach i religii, o odzyskiwaniu dawnej świetności i o prawdziwości cudów.

Kate odwróciła się z uśmiechem na ustach i udała, że przygląda się obrazom – pejzażom, portretom iluminatorów z Catskill Mountain. Jej uwagę zwrócił stojący na jednym z kominków dagerotyp w mosiężnej ramce, zabezpieczony przydymionym szkłem. Dostrzec na nim można było nieskończenie melancholiczne oblicze młodej osoby zasłonięte białą koronką. Wydawca dostrzegł pochyloną głowę Kate i nagle czymś zaniepokojony, opuścił towarzystwo.

– To Jennie, moja ukochana córka – powiedział, zbliżając się do Kate. – Zmarła na gruźlicę, podobnie jak jej trzy młodsze siostry. Miałem nadzieję, że ocali ją przekroczenie granicy szesnastego roku życia, niestety, zmarła nazajutrz po urodzinach.

– Ona nie umarła! – wyszeptała Kate bez namysłu.

Okulary starszego człowieka zasnuły się mgłą. Wreszcie wziął głęboki wdech i obrócił się powoli na piętach, po czym ruszył naprzód energicznym krokiem, z rękoma splecionymi na plecach, niczym łyżwiarz sunący po lakierowanym parkiecie.

– Och! I pan tutaj! The poet is the sayer, the namer, and represents beauty. Czy to nie pana słowa? A zatem na pewno znajdzie pan wspólny język z tą córą światła…

Dyrektor „New-York Tribune” odszedł ku innym gościom, a Ralph Waldo Emerson przyjrzał się z rozbawieniem osobie, która właśnie została mu przedstawiona i której nie umiał zagadnąć. A więc to była jedna z sióstr Fox, owych łagodnych wariatek zdolnych pojąć naturę martwego motyla! Wyblakłe oblicze jego syna, odebranego światu dwadzieścia lat wcześniej przez szkarlatynę, nałożyło się na twarz młodej dziewczyny. Pamięć jest chlebem powszednim naszych oczu!

Kate kręciło się w głowie z nieśmiałości, jaką odczuwała wobec uważnego spojrzenia humanisty, którego pisma czytała z ołówkiem w dłoni, posłuszna zaleceniu swojego mentora. Czy naprawdę wierzył w te ledwo pojmowalne i tak poruszające słowa: „Dusza jest niczym niebiańska Wenus dla każdej innej duszy”? Czy wyobrażał sobie, że istnieje tylko jeden jedyny Duch w całym wszechświecie, którego odbicie lub ślad otrzymywała każda żyjąca istota? Przypominał wielkiego, dostojnego ptaka z tym swoim nosem dzioborożca i srebrzystymi oczami, które wpatrywały się w nią nieruchomo, dokładnie w to miejsce, gdzie jej niewinna świadomość młodej kobiety rozpływała się nieodwołalnie.

Wokoło rozbrzmiewały głosy i śmiechy, gdy nagle pewna światowa dama przerwała ich milczące vis-à-vis.

– Panie Emerson, nasz Goethe, jak ocenia pan te wszystkie historie medium?

Kate nie dosłyszała już odpowiedzi. Para oddaliła się i zniknęła wśród zgiełku. Inne znane osobistości albo osoby za takie się podające zaczepiały ją z miłym żartem, komplementem albo docinkiem, ale ona cieszyła się, że nie jest tu głównym przedmiotem uwagi, ale jedynie ciekawostką najniższego stanu dla tego eleganta z laską z kości słoniowej albo tej awanturniczki, znanej z improwizacji, a w zależności od potrzeby również jasnowidza, aktorki, kobiety interesu, trzymającej się blisko bogatego przedsiębiorcy związanego z koleją i przemysłem morskim, zwanego Komandorem. Ta ostatnia przedstawiła się szczerze Kate.

– Nazywam się Victoria Woodhull, moje nazwisko zapewne nic pani nie powie. Jestem zaszczycona, mogąc się do pani zbliżyć. Wiele kobiet w Ameryce winnych jest pani dozgonną wdzięczność. Wszystkie bierzemy z pani przykład na drodze spirytyzmu… Czyż to nie Cornelius? – dodała.

– Spójrzcie, kto wchodzi! – zawołał w tej samej chwili przedsiębiorca obejmujący ją w talii.

Salon wypełniła wrzawa. Biesiadnicy klaskali w dłonie, cisnąc się do nowo przybyłego. Kate, stojąc nieruchomo przy kominku, rozpoznała bez większego zdziwienia kędzierzawą grzywę Lwa z Anacostii. Czyż odbywający tournée aktywista taki jak Frederick Douglass mógł zakończyć dzień obrońcy mas gdzie indziej niż u najbardziej wpływowego nowojorskiego reformisty? Nastąpiła niespokojna wymiana zdań, w której powtarzały się słowa „wolność”, „prawo” i „równość”.

Kiedy Kate uznała się już za zapomnianą i rozważała powrót do kredensu, do panny Helen, pewna rozmarzona postać zagadnęła ją bezbarwnym głosem:

– Kate, czy mnie pani pamięta?

Dziewczyna zbladła, powróciwszy pamięcią do odległych czasów. Szybko się jednak opanowała, przekonana, że nie zna tego zgarbionego człowieka o zgaszonym spojrzeniu i chorobliwej cerze, który mimo to emanował iście herkulesową energią.

– Nie – wycofał się szybko – nie może mnie pani pamiętać. Jestem Charles Livermore, finansista z Nowego Jorku. Ma pani przed sobą człowieka zdesperowanego. Potrzebna mi pani pomoc. Jest pani moją ostatnią nadzieją.

Wokół Fredericka Douglassa rozległy się wiwaty. Dykcja byłego niewolnika zagłuszyła zwierzenia wyszeptane przez bankiera.

– Byleby tylko czarnoskóry mógł nosić na sobie miedziane litery U.S., guziki z orzełkiem, strzelbę na ramieniu i kule w kieszeni, a żadna siła na świecie nie zdoła wówczas zaprzeczyć, że ma prawo nazywać się obywatelem…

Kate obiecała bankierowi to, o co prosił, i wymknęła się ku schodom, ogarnięta uczuciem zagrożenia, które przerastało wszystko, czego tylko mogła się obawiać na tym świecie. To nic, to nic, powtarzała sobie, naraz przerażona myślą, że Margaret mogło się przydarzyć nieszczęście. Kiedy dotarła do kuchni, odkryła z zaskoczeniem pannę Helen na ławce, z rozstawionymi szeroko nogami i popijającą whisky z twarzą zwróconą ku olbrzymim piecom.

– Ach! Jakże jestem szczęśliwa! – zawołała Kate z odpowiednio dużej odległości, żeby jej opiekunka zdążyła doprowadzić się do porządku.

– Jakimże to szczęśliwym trafem? – wybełkotała panna Helen, zbierając fałdy spódnicy.

– Rozmawiałam z Emersonem, proszę sobie wyobrazić!

Ponieważ dzielna kobieta dała wyraz swojej ignorancji godnym milczeniem, Kate zaczęła recytować ze staranną dykcją:

Dal i niepamięć są mi bliską jawą,

Cień w moich oczach płonie słońca zniczem,

Kto szczezł bez wieści – bogom równy sławą;

Hańba i chwalba nie różnią się niczem39.

Наши рекомендации