Mil podmorskiej żeglugi 3 страница
Z fortepianu wydobywają się ostatnie dźwięki i później znów słychać tylko biały szum.
Słyszeli? Czy słyszą bicie serca w piersi Wernera? Wokół pada drobny deszcz, osiadając na wysokich kamienicach. Volkheimer oparł podbródek na potężnej piersi. Frederick mówił, że nie mamy wyboru, że nasze życie nie należy do nas, aż w końcu Werner zaczął udawać, że rzeczywiście nie ma wyboru, patrzył, jak Frederick wylewa sobie kubeł wody pod nogi: Nie. Stał z boku, gdy kadeci dręczyli przyjaciela, patrzył, jak Volkheimer wchodzi do kolejnych domów, jak raz po raz powtarza się ten sam przerażający koszmar.
Zdejmuje słuchawki, przeciska się obok Volkheimera i otwiera tylne drzwi. Sierżant patrzy nań jednym okiem, ogromnym, złotym, lwim.
– Nichts? – pyta.
Werner spogląda na wznoszące się wokół kamienne domy, wysokie i pełne wyniosłości. Fasady są mokre, okna ciemne. Nigdzie nie palą się światła, nie widać anten. Deszcz pada prawie bezszelestnie, ale Werner ma wrażenie, że ryczy jak wodospad.
Odwraca się.
– Nichts – odpowiada. Nic.
Antena
W D o m u P s z c z ó ł k w a t e r u j e austriacki oddział obrony przeciwlotniczej złożony z ośmiu żołnierzy pod dowództwem podporucznika. Ich kucharz podgrzewa w kuchni hotelowej owsiankę i boczek, a siedmiu ludzi burzy wielkimi młotami ściany na trzecim piętrze. Volkheimer je powoli, od czasu do czasu zerkając na Wernera.
Następna transmisja w czwartek o dwudziestej trzeciej.
Werner usłyszał głos, na który wszyscy czekają, i co zrobił? Skłamał. Dopuścił się zdrady. Ilu ludzi naraził w ten sposób na niebezpieczeństwo? A jednak kiedy przypomina sobie ten głos, gdy słyszy muzykę dźwięczącą mu w głowie, ogarnia go radość.
Połowę północnej Francji ogarnął pożar. Na plażach giną żołnierze – Amerykanie, Kanadyjczycy, Brytyjczycy, Niemcy, Rosjanie – a w całej Normandii ciężkie bombowce masakrują prowincjonalne miasteczka. Ale tutaj, w Saint-Malo, na wydmach rośnie wysoka trawa o seledynowym odcieniu, w porcie ciągle ćwiczą musztrę niemieccy żołnierze, artylerzyści nadal gromadzą amunicję w kazamatach pod fortem de La Cité.
Austriacy z Domu Pszczół za pomocą dźwigu wciągają na podest na murach obronnych działo kalibru 88 mm. Ustawiają je na lawecie krzyżowej i przykrywają siatkami maskującymi. Grupa pelengacyjna Volkheimera pracuje dwie noce z rzędu i pamięć zaczyna płatać Wernerowi figle.
Madame Labas informuje, że jej córka jest w błogosławionym stanie.
A zatem, dzieci, jak to się dzieje, że mózg, który nie zna światła, potrafi stworzyć świat pełen światła?
Jeżeli Francuz posługuje się nadajnikiem, którego transmisje docierały aż do Zollverein, antena musi być duża. Albo zrobiona z setek metrów drutu. Tak czy inaczej jest gdzieś wysoko, musi być widoczna.
W trzy dni po odebraniu transmisji – w czwartek wieczorem – Werner stoi w sześciokątnej wannie pod królową pszczół. Okiennice są otwarte, więc po lewej stronie widzi dachy pokryte szarymi dachówkami z łupku. Nad murami obronnymi latają burzyki, wieżę katedry spowija delikatna mgiełka. Kiedy Werner ogląda stare miasto, zawsze uderzają go kominy. Są ogromne, ciągną się rzędami po dwadzieścia lub trzydzieści wzdłuż każdej ulicy. Nawet w Berlinie nie ma takich.
Jasne. Francuz na pewno wykorzystuje komin.
Werner zbiega po schodach, wychodzi na ulicę, idzie rue des Forgeurs, a później rue de Dinan. Spogląda na okiennice, rynny, szuka przewodów przymocowanych klamrami do cegieł, jakichkolwiek śladów anteny. Chodzi tam i z powrotem, unosząc głowę, aż boli go kark. Zbyt długo jest nieobecny. Dostanie reprymendę. Volkheimer już wyczuwa, że coś jest nie tak. I nagle, dokładnie o dwudziestej trzeciej, Werner zauważa antenę, zaledwie przecznicę od miejsca, gdzie zaparkowali opla: wysuwa się do góry wzdłuż komina. Ma grubość kija od szczotki.
Wznosi się na wysokość około dwunastu metrów, a później, jak za sprawą czarów, rozkłada się i przybiera kształt litery T.
Wysoka kamienica nad brzegiem morza. Idealne miejsce, by nadawać transmisje radiowe. Z ulicy antena jest prawie niewidzialna. Werner słyszy głos Jutty: Założę się, że nadaje te audycje z ogromnego pałacu z tysiącem pokoi i tysiącem służących. Dom jest wysoki i wąski, z jedenastoma oknami od frontu. Ściany ma pokryte pomarańczowymi porostami, w dolnej części porośnięte mchem. Rue Vauborel numer 4.
Otwórzcie oczy i popatrzcie na to, co możecie zobaczyć, nim zamkniecie je na zawsze.
Wraca szybko do hotelu, ze zwieszoną głową i rękami w kieszeniach.
Wielki Claude
L e v i t t e , w ł a ś c i c i e l p e r f u m e r i i, ma wiotkie, pulchne ciało i pęka z dumy, przekonamy o swojej ważności. Kiedy mówi, von Rumpel usiłuje zachować równowagę; jest przytłoczony mieszaniną mnóstwa aromatów unoszących się w sklepie. W ciągu ostatniego tygodnia musiał ostentacyjnie pojechać do kilkunastu różnych majątków ziemskich na wybrzeżu Bretanii i wdzierać się do letnich rezydencji, próbując odszukać obrazy i rzeźby, które albo nie istniały, albo go nie interesowały. Wszystko po to, by usprawiedliwić swoją obecność w Saint-Malo.
Tak, tak, mówi właściciel perfumerii, zerkając na dystynkcje von Rumpla, kilka lat wcześniej pomógł władzom aresztować przybysza spoza miasta, który robił pomiary budynków. Spełnił po prostu swój obowiązek.
– Gdzie mieszkał wtedy monsieur LeBlanc?
Właściciel perfumerii marszczy brwi, kalkuluje. Oczy otoczone fioletowymi obwódkami wyrażają jedną myśl: Chcę! Daj! Te wszystkie zbolałe istoty mają różne problemy, myśli von Rumpel. Ale to on jest drapieżnikiem. Musi po prostu zachować cierpliwość. Nic go nie pokona. Stopniowo przezwycięży wszystkie przeszkody.
Kiedy odwraca się, by odejść, spokój właściciela perfumerii nagle pęka.
– Proszę zaczekać, proszę zaczekać, proszę zaczekać!…
Von Rumpel trzyma dłoń na klamce.
– Gdzie mieszkał wtedy monsieur LeBlanc?
– U swojego stryja. Bezużyteczny człowiek. Szurnięty, jak to mówią.
– Gdzie?
– Zaraz obok. – Wyciąga rękę. – Pod numerem czwartym.
Boulangerie
M i j a c a ł y d z i e ń, nim Werner znajduje chwilę, by tam powrócić. Drewniana brama z żelaznymi okuciami. Framugi okien pomalowane na niebiesko. Poranna mgła jest tak gęsta, że nie widać dachu. Werner ma wizje jak po wypaleniu fajki opium: Francuz zaprosi go do środka. Wypiją kawę, porozmawiają o audycjach sprzed lat. Może przedyskutują jakiś ważny problem techniczny, który od dawna dręczy Wernera. Może pokaże mu nadajnik.
Śmiechu warte. Jeśli Werner zadzwoni do drzwi, starzec uzna, że grozi mu aresztowanie. Że jako dywersant zostanie zastrzelony na miejscu. Sama antena na kominie wystarcza, by stanąć przed plutonem egzekucyjnym.
Werner mógłby zacząć walić w drzwi, odprowadzić starca na gestapo. Zostałby bohaterem.
Mgła zaczyna wypełniać się światłem. Ktoś otwiera gdzieś drzwi i znowu je zamyka. Werner przypomina sobie, jak Jutta pośpiesznie pisała listy i bazgrała na kopercie: Profesor, Francja, po czym wrzucała je do skrzynki na placu. Wyobrażała sobie, że może nawiązać z nim kontakt, tak jak on nawiązał kontakt z nią. Jedną na dziesięć milionów.
Przez całą noc Werner ćwiczy w myślach francuskie zdania: Avant la guerre. Je vous ai entendu à la radio. Będzie trzymał karabin na plecach, opuści ręce, postara się wyglądać jak mały chłopiec, który nie stwarza żadnego zagrożenia. Stary człowiek będzie zaskoczony, ale Werner uśmierzy jego lęk. Sprawi, że zacznie słuchać. Jednak kiedy Werner stoi w powoli rozpraszającej się mgle na końcu rue Vauborel, powtarzając słowa, które ma wypowiedzieć, otwierają się drzwi domu numer 4 i na ulicę wychodzi nie wybitny stary naukowiec, ale dziewczyna. Szczupła, ładna dziewczyna o kasztanowych włosach, z piegowatą twarzą, w okularach i szarej sukience. Niesie tornister zarzucony na ramię. Idzie w lewo, prosto w stronę Wernera, który czuje skurcz w piersi.
Ulica jest zbyt wąska; dziewczyna zauważy, że na nią patrzy. Ale trzyma głowę w dziwny sposób, twarz ma leciutko przekrzywioną. Werner spostrzega białą laskę, ciemne okulary i zdaje sobie sprawę, że obserwuje niewidomą.
Laska stuka w kocie łby. Dzieli ich jeszcze dwadzieścia kroków. Nikt na nich nie patrzy; wszystkie zasłony są zaciągnięte. Piętnaście kroków od Wernera. W pończochach są oczka, ma za duże buty, wełnianą sukienkę pokrywają plamy. Dziesięć kroków, pięć. Mija Wernera na odległość wyciągniętej ręki, jest nieco wyższa od niego. Werner instynktownie idzie za nią, prawie nie rozumiejąc, co robi. Czubek laski wędruje wzdłuż rynsztoka, odnajdując kratki ściekowe. Dziewczyna porusza się niczym tancerka z baletu, jej stopy są równie wymowne jak ręce, sunie we mgle, przypominając smukłą żaglówkę. Skręca w prawo, potem w lewo, mija pół przecznicy i zręcznie wchodzi po schodkach do sklepu. Jego drzwi są otwarte, nad nimi widnieje prostokątny szyld z napisem: Boulangerie.
Werner zatrzymuje się. W górze mgła zaczyna się rozpraszać i widać ciemny błękit letniego nieba. Jakaś kobieta podlewa kwiaty, stary podróżnik w gabardynowych spodniach wyprowadza na spacer pudla. Na ławce siedzi niemiecki starszy sierżant z podkrążonymi oczami; ma woskową cerę i wygląda jak człowiek cierpiący na podagrę. Opuszcza gazetę, patrzy prosto na Wernera, po czym znów pogrąża się w lekturze.
Dlaczego Wernerowi drżą ręce? Dlaczego nie może złapać tchu?
Dziewczyna opuszcza piekarnię, schodzi zręcznie z krawężnika i rusza prosto w jego stronę. Pudel kuca, by zrobić kupę na kocie łby, a dziewczyna skręca w lewo, by go obejść. Znowu zbliża się do Wernera, porusza wargami, liczy cichutko – deux, troix, quatre – i w końcu jest tak blisko, że Werner dokładnie widzi jej piegi, czuje zapach chleba w tornistrze. Na wełnianej sukience i włosach błyszczy milion kropelek mgły, wydaje się utkana ze srebra.
Werner stoi jak wrośnięty w ziemię. Kiedy dziewczyna go mija, jej długa biała szyja wydaje się niewiarygodnie bezbronna.
Nie spostrzega go, jakby nie zwracała uwagi na nic oprócz poranka. Oto właśnie czystość, o której zawsze uczyli nas w Schulpforcie, myśli Werner.
Przyciska plecy do ściany. Czubek laski o włos mija nosek jego buta. Dziewczyna idzie dalej, sukienka kołysze się lekko, laska sunie w prawo i w lewo po bruku. Werner patrzy na plecy odchodzącej ulicą dziewczyny, aż wreszcie pochłania ją mgła.
Grota
N i e m i e c k a b a t e r i a p r z e c i w l o t n i c z a zestrzeliwuje amerykański samolot, który spada do morza koło Paramé. Pilot dopływa do brzegu i zostaje wzięty do niewoli. Étienne uznaje to za katastrofę, ale madame Ruelle promienieje radością.
– Przystojny jak gwiazdor filmowy – szepce, wręczając Marie-Laure bochenek. – Założę się, że wszyscy wyglądają podobnie.
Marie-Laure się uśmiecha. Każdego ranka słyszy to samo: Amerykanie są coraz bliżej, Niemcy cofają się na całej linii. Popołudniami czyta Étienne’owi drugą część 20 000 mil podmorskiej żeglugi; oboje wkroczyli na nowe terytorium. „Nautilus” pruł teraz owe wody swoją ostrogą, przebywszy w trzy i pół miesiąca około dziesięciu tysięcy mil – pisze profesor Aronnax. – Dokąd płynęliśmy i co nam przyszłość gotowała?16
Marie-Laure chowa bochenek do tornistra, wychodzi z piekarni i idzie wzdłuż murów obronnych do groty Huberta Bazina. Zamyka bramę, unosi skraj sukienki i wchodzi do płytkiego jeziorka, modląc się w duchu, by nie rozgnieść po drodze jakichś zwierząt.
Jest przypływ. Znajduje pąkle, ukwiał miękki jak jedwab i jak najdelikatniej dotyka palcami ślimaka z rodzaju Nassarius. Natychmiast zastyga on w bezruchu i chowa się do spiralnej muszli. Później znów rusza do przodu, wystawiając miękkie rogi.
Czego szukasz, ślimaczku? Czy żyjesz tylko teraźniejszością, czy martwisz się o przyszłość jak profesor Aronnax?
Kiedy ślimak pokonuje jeziorko i zaczyna się wspinać po ścianie, Marie-Laure podnosi laskę i w mokrych, za dużych półbutach wraca na brzeg. Przechodzi przez bramę i zamierza ją zamknąć, gdy rozlega się męski głos:
– Dzień dobry, mademoiselle!
Marie-Laure potyka się, o mało nie upada. Laska toczy się z grzechotem po kamieniach.
– Co niesiesz w tym tornistrze?
Mężczyzna mówi dobrze po francusku, ale Marie-Laure poznaje, że to Niemiec. Blokuje przejście. Z sukienki dziewczyny kapie woda, chlupoce jej w butach; po obu stronach wznoszą się pionowe ściany. Zaciska dłoń na krawędzi otwartej bramy.
– Co to takiego? Kryjówka?
Głos Niemca rozlega się straszliwie blisko, ale w ciasnej przestrzeni, gdzie słowa odbijają się echem od murów, trudno ocenić odległość. Marie-Laure czuje, że bochenek madame Ruelle pulsuje w plecaku jak coś żywego. W środku – prawie na pewno – znajduje się rulonik papieru. Z liczbami, które oznaczają wyrok śmierci. Dla stryjecznego dziadka, dla madame Ruelle. Dla nich wszystkich.
– Gdzie jest moja laska? – pyta.
– Potoczyła się do tyłu, mademoiselle.
Za plecami nieznajomego znajduje się zaułek, kotara z pędów bluszczu i miasto. Mogłaby zacząć krzyczeć i ktoś by ją usłyszał.
– Mogę przejść, monsieur?
– Naturalnie.
Jednak mężczyzna się nie rusza. Brama skrzypi lekko.
– Czego pan chce, monsieur? – Marie-Laure nie może powstrzymać drżenia głosu. Jeśli Niemiec znowu spyta o tornister, pęknie jej serce.
– Co robisz w tej grocie?
– Nie wolno nam chodzić na plaże.
– Więc przychodzisz tutaj?
– Zbieram ślimaki. Muszę już iść, monsieur. Czy mogłabym wziąć swoją laskę?
– Nie zebrałaś żadnych ślimaków, mademoiselle.
– Mogę przejść?
– Najpierw odpowiedz na tylko jedno pytanie dotyczące twojego ojca.
– Taty? – Marie-Laure czuje przypływ lodowatego chłodu. – Tata lada chwila tu przyjdzie.
– Lada chwila, mówisz? Twój tata, który jest w więzieniu pięćset kilometrów stąd?
W piersi Marie-Laure narasta trwoga. Powinnam była cię słuchać, tato. Nie należało wychodzić z domu.
– Daj spokój, petite cachotière – mówi Niemiec. – Nie rób takiej przestraszonej miny.
Marie-Laure słyszy, że mężczyzna wyciąga rękę w jej stronę. Ma cuchnący oddech, w jego głosie słychać roztargnienie i coś – czubek palca? – muska jej nadgarstek. Dziewczyna wskakuje do groty i zatrzaskuje mu przed nosem bramę.
Niemiec potyka się i upada; wstaje dłużej, niż można by się spodziewać. Marie-Laure przekręca klucz w zamku, chowa go do kieszeni, odnajduje swoją laskę i cofa się w głąb niskiej groty. Ściga ją posępny głos mężczyzny, który stoi po drugiej stronie zamkniętej bramy.
– Mademoiselle, upuściłem przez ciebie gazetę. Jestem tylko skromnym starszym sierżantem i chciałbym zadać jedno pytanie. Jedno proste pytanie, a potem sobie pójdę.
Szumi przypływ, wokół pełzają roje ślimaków. Czy kraty są dość wąskie, by nie zdołał się przecisnąć? Czy zawiasy są wystarczająco mocne? Marie-Laure modli się, by tak było. Ma nad głową masywne mury obronne. Co mniej więcej dziesięć sekund do groty napływa nowa fala zimnej wody morskiej. Marie-Laure słyszy, jak Niemiec chodzi tam i z powrotem przed bramą, lekko kulejąc: jeden krok, pauza, dwa kroki, pauza, jeden krok, pauza, dwa kroki, pauza. Próbuje sobie wyobrazić psy obronne, które mieszkały tu przez setki lat: Hubert Bazin mówił, że były wielkie jak konie. Potrafiły rozszarpać człowieka. Kuca nad brzegiem jeziorka. Jest trąbikiem. Opancerzonym. Bezpiecznym.
Agorafobia
T r z y d z i e ś c i m i n u t. Marie-Laure powinna wrócić po dwudziestu jeden; Étienne mierzył czas wiele razy. Raz wróciła po dwudziestu trzech. Często szybciej. Nigdy później.
Trzydzieści jeden minut.
Dojście do piekarni zajmuje cztery minuty. Powrót do domu kolejne cztery. Gdzieś po drodze znika trzynaście lub czternaście minut. Étienne wie, że Marie-Laure zwykle chodzi nad morze – wraca, pachnąc wodorostami, ma mokre buty, rękawy pokryte algami, kapustą morską albo roślinami, które madame Manec nazywała pioka. Starszy pan nie wie dokładnie, gdzie chodzi bratanica, ale zawsze przekonywał sam siebie, że jest bezpieczna. Że ciekawość daje jej siłę. Że jest tysiąc razy inteligentniejsza od niego.
Trzydzieści dwie minuty. Nie dostrzega nikogo z okien czwartego piętra. Może Marie-Laure zabłądziła, może chodzi wzdłuż murów na skraju miasta, czepiając się ich rękami, i z każdą sekundą coraz bardziej oddala się od domu. Może wpadła pod ciężarówkę albo utonęła w kałuży, a może porwał ją najemnik mający niecne zamiary. Ktoś mógł się dowiedzieć o chlebie, liczbach, nadajniku.
Pożar w piekarni.
Étienne schodzi śpiesznie po schodach, otwiera kuchenne drzwi i rozgląda się po zaułku. Śpiący kot. Trapezoid światła słonecznego na murze wychodzącym na wschód. To wszystko jego wina.
Oddycha szybko. Kiedy zegarek wskazuje trzydzieści cztery minuty, wkłada buty i kapelusz, które należały do jego ojca. Stoi w sieni, zbierając siły. Gdy po raz ostatni wyszedł z domu, prawie dwadzieścia cztery lata temu, próbował patrzeć na ludzi, zachowywać się normalnie. Ale lęk okazał się podstępny, nieprzewidywalny, niszczący, podkradał się jak bandyta. Najpierw pojawiało się poczucie straszliwej grozy. Później światło stawało się boleśnie jaskrawe, nawet gdy zaciskał powieki. Nie mógł iść, każdy krok wydawał się grzmotem. Z kocich łbów spoglądały maleńkie oczy. Kiedy madame Manec pomagała mu wrócić do domu, zaszywał się w najciemniejszym kącie łóżka i zatykał uszy poduszkami. Skupiał całą energię na tym, by nie słyszeć własnego tętna.
W klatce piersiowej lodowato bije serce. Zbliża się ból głowy, myśli Étienne. Straszny, straszny, straszny ból głowy.
Dwadzieścia uderzeń serca. Trzydzieści pięć minut. Odsuwa rygiel, otwiera bramę. Wychodzi na ulicę.
Nic
M a r i e - L a u r e u s i ł u j e przypomnieć sobie wszystko, co wie o zamku i ryglu bramy, wszystko, co czuła palcami, co powiedziałby ojciec. Żelazny bolec przechodzący przez trzy zardzewiałe obejmy, stary wpuszczany zamek z zardzewiałą klamką. Czy można go rozbić strzałem z pistoletu? Niemiec woła od czasu do czasu i przeciąga zwiniętą gazetą po prętach kraty.
– Przyjechał w czerwcu, aresztowano go dopiero w styczniu. Co robił przez cały czas? Dlaczego mierzył budynki?
Marie-Laure kuli się pod ścianą groty, trzymając tornister na kolanach. Woda sięga jej do kolan: jest zimna nawet w lipcu. Czy Niemiec może ją widzieć? Ostrożnie otwiera tornister, łamie znajdujący się w nim bochenek chleba i szuka palcami zwitka papieru. Jest. Liczy do trzech i wsuwa karteczkę do ust.
– Po prostu powiedz, czy twój ojciec coś ci zostawił albo rozmawiał z tobą o czymś, co wiózł z polecenia muzeum, w którym pracował! – krzyczy Niemiec. – Później sobie pójdę! Nikomu nie wspomnę o tej grocie! To prawda, przysięgam na Boga!
Papier zmienia się w papkę między zębami Marie-Laure. U jej stóp ślimaki zajmują się tym co zawsze: trą pokarm, szukają padliny, śpią. Étienne mówił, że w ich otworach gębowych jest osiemdziesiąt rzędów ząbków, w każdym po trzydzieści, toteż ślimak ma w sumie dwa i pół tysiąca zębów, które gryzą, drapią, piłują. Wysoko nad murami obronnymi, na otwartym niebie, latają mewy. Prawda? Bóg? Jak długo trwają dla Boga te nieznośne chwile? Jedną trylionową sekundy? Życie każdej istoty jest jak iskra błyskawicznie gasnąca w niezgłębionym mroku. Oto prawda Boga.
– Zlecają mi mnóstwo zadań – mówi Niemiec. – Obraz Jeana Jouveneta w Saint-Brieuc, sześć Monetów w okolicy, jajko Fabergé w pałacu koło Rennes. Jestem bardzo zmęczony. Wiesz, jak długo szukam?
Dlaczego tata nie mógł zostać? Czy nie byłam dla niego najważniejsza? Marie-Laure połyka przeżute strzępki papieru, po czym pochyla się na piętach do przodu.
– Ojciec niczego mi nie zostawił! – Jest zaskoczona własnym gniewem. – Niczego! Tylko głupi model Saint-Malo i złamaną obietnicę! Tylko madame, która umarła! I stryjecznego dziadka, strachliwego jak mrówka!
Niemiec stojący po drugiej stronie bramy milczy. Może zastanawia się nad słowami Marie-Laure? Rozpacz w jej głosie zabrzmiała przekonująco.
– A teraz niech pan dotrzyma słowa i odejdzie! – woła dziewczynka.
Czterdzieści minut
Ś w i a t ł o s ł o ń c a r o z p r a s z a m g ł ę. Pada na kocie łby, kamienice, okna. Étienne idzie do piekarni, oblany zimnym potem, i przepycha się na początek kolejki. Widzi twarz madame Ruelle, bladą jak księżyc.
– Étienne?! Przecież…
Przed oczami starszego pana pojawiają się i znikają cynobrowe plamki.
– Marie-Laure…
– Nie wróciła?
Étienne zamierza pokręcić głową, lecz madame Ruelle unosi na zawiasach klapę w kontuarze i ujmuje go za ramię. Kobiety stojące w kolejce rozmawiają ściszonymi głosami, zaintrygowane, zgorszone albo jedno i drugie. Madame Ruelle wyprowadza Étienne’a na rue Robert-Surcouf. Tarcza jego zegarka zdaje się powiększać. Czterdzieści jeden minut? Prawie nie jest w stanie liczyć. Madame Ruelle ściska go za ramię.
– Gdzie mogła pójść?
Zaschnięty język, powolne myśli.
– Czasami… chodzi… nad morze. Przed powrotem do domu.
– Wstęp na plaże jest zabroniony. Podobnie jak na mury obronne. – Madame Ruelle patrzy ponad głową Étienne’a. – Musiała iść gdzie indziej.
Stoją na środku ulicy. Skądś zaczynają dobiegać uderzenia młotka. Étienne mimo woli myśli, że wojna to targ, na którym wymienia się życie na inne towary: czekoladę, amunicję lub jedwab ze spadochronów. Czy wymienił życie Marie-Laure na liczby?
Znowu zerka na zegarek, ale odbija się w nim słońce, paląc mu siatkówki. Na wystawie rzeźnika leży samotny połeć solonego boczku, a trzech uczniów stoi na ławce i obserwuje Étienne’a, czekając, aż się przewróci. Starszy pan jest pewny, że za chwilę świat się rozpadnie, lecz nagle przypomina sobie zardzewiałą bramę prowadzącą do ciasnej groty pod murami obronnymi. Kiedyś bawił się tam z Hubertem Bazinem i swoim bratem Henrim. Niewielka wilgotna grota, w której chłopiec może krzyczeć i marzyć.
Étienne LeBlanc, chudy jak patyk, blady jak alabaster, szybko kroczy rue de Dinan wraz z madame Ruelle, żoną piekarza: śpieszą na ratunek niewidomej dziewczynie. Biją dzwony katedry – jeden, dwa, trzy cztery, aż do ośmiu. Étienne omija rue du Boyer i dociera do ukośnej podstawy murów obronnych. Przemierza ścieżki swego dzieciństwa, kieruje się instynktem. Skręca w prawo, przechodzi przez rozkołysaną kotarę bluszczu i dostrzega Marie-Laure, która kuca w grocie za zamkniętą bramą, przemoczona i drżąca z zimna, z resztkami bochenka na kolanach. Nic jej nie jest.