RozdziaŁ dziesiĄty 3 страница
Harry i Hermiona byli tego samego zdania, więc o ósmej wieczorem udali się do Wielkiej Sali. Długie stoły jadalne znikły, a wzdłuż jednej ze ścian pojawiło się złote podwyższenie oświetlone tysiącami wiszących w powietrzu świec. Sklepienie było aksamitnie czarne. Zebrała się pod nim prawie cała szkoła. Wszyscy mieli różdżki i byli bardzo podnieceni.
- Ciekaw jestem, kto będzie nas uczył - powiedziała Hermiona, kiedy weszli w rozgadany tłum. - Ktoś mi mówił, że Flitwick był mistrzem pojedynków za swoich młodych lat, może to będzie on.
- Jeśli tylko nie będzie to... - zaczął Harry, ale urwał i jęknął.
Na podium wkraczał Gilderoy Lockhart we wspaniałej szacie koloru dojrzałej śliwki, a towarzyszył mu nie kto inny jak Snape, jak zwykle ubrany na czarno.
Lockhart pomachał ręką, aby uciszyć salę i zawołał:
- Przybliżcie się! Przybliżcie! Czy każdy mnie widzi? Czy wszyscy mnie słyszą? Wspaniale! Otóż profesor Dumbledore udzielił mi pozwolenia na zorganizowanie tego małego klubu pojedynków, żebyście potrafili się obronić tak, jak mnie się to tyle razy udało... Jeśli chodzi o szczegóły, wystarczy zajrzeć do moich książek.
Uśmiechnął się szeroko, ukazując swoje dorodne zęby, i spojrzał na Snape’a.
- Pozwólcie mi przedstawić mojego asystenta, profesora Snape’a. Powiedział mi, że trochę się zna na pojedynkach i zgodził się, jako prawdziwy dżentelmen, pomóc mi w krótkim pokazie, zanim przejdziemy do ćwiczeń. I proszę was, młodzieńcy i dziewczęta, nie lękajcie się o waszego mistrza eliksirów. Kiedy z nim skończę, będzie nadal żywy i cały, nie bójcie się!
- A nie byłoby lepiej, gdyby się nawzajem wykończyli? - mruknął Ron do ucha Harry’emu.
Snape odsłonił górne zęby, jakby zamierzał kogoś ugryźć. Harry dziwił się, dlaczego Lockhart wciąż się uśmiecha; gdyby Snape spojrzał w ten sposób na niego, czmychnąłby, gdzie pieprz rośnie.
Lockhart i Snape stanęli naprzeciw siebie i skłonili się; w każdym razie na pewno uczynił to Lockhart, bo Snape tylko nieznacznie kiwnął głową. A potem wyciągnęli ku sobie różdżki, jakby to były miecze.
- Jak widzicie, trzymamy różdżki w przyjętej pozycji bojowej - wyjaśnił Lockhart. - Jak policzę do trzech, rzucimy pierwsze zaklęcia. Oczywiście żaden z nas nie zamierza drugiego zabić.
- O to bym się nie założył - mruknął Harry, widząc, że Snape znowu obnaża zęby.
- Raz... dwa... trzy...
Obaj równocześnie machnęli różdżkami. Snape zawołał:
- Expelliarmus!
Błysnęło oślepiające szkarłatne światło i Lockhart został zdmuchnięty z podwyższenia. Uderzył o ścianę i ześlizgnął się po niej na podłogę, gdzie legł z rozciągniętymi ramionami.
Malfoy i kilku innych Ślizgonów zawyło z radości. Hermiona podskakiwała na czubkach palców.
- Myślicie, że nic mu się nie stało? - piszczała, zakrywając sobie usta dłonią.
- A kogo to obchodzi? - odpowiedzieli jednocześnie Harry i Ron.
Lockhart dźwigał się chwiejnie na nogi. Tiara spadła mu z głowy, a faliste włosy stanęły dęba.
- No więc sami widzieliście! - powiedział, wracając na podium. - To było Zaklęcie Rozbrajające...Jak widzicie, utraciłem różdżkę... Ach, dziękuję, panno Brown. Tak, to był wyśmienity pomysł, żeby im to pokazać, profesorze Snape, ale jeśli wolno mi uczynić pewną uwagę, z góry było wiadomo, co pan zamierza zrobić. Gdybym chciał pana powstrzymać, byłoby to zbyt łatwe. Zgadzam się jednak, że dla młodzieży było to bardzo pouczające...
W oczach Snape’a płonęła żądza mordu. Być może Lockhart to zauważył, bo powiedział:
- Dość demonstracji! Teraz poustawiam was w pary. Profesorze Snape, mógłby mi pan pomóc...
Ruszyli przez tłum, dobierając pary pojedynkowiczów. Lockhart ustawił Neville’a naprzeciw Justyna Finch-Fletchleya, ale Snape był szybszy i pierwszy doskoczył do Harry’ego i Rona.
- Czas, by podzielić drużynę marzeń - zakpił. - Weasley, będziesz partnerem Finnigana. Potter... Harry ruszył automatycznie w stronę Hermiony.
- Nie, nie, Potter - powiedział Snape, uśmiechając się zimno. - Panie Malfoy, proszę tutaj. Zobaczymy, jak pan sobie poradzi ze słynnym Potterem. A panna Granger może się zmierzyć... z panną Bulstrode.
Malfoy podszedł, uśmiechając się głupkowato. Za nim szła ślizgońska dziewczyna, która przypominała Harry’emu obrazek z książki Wakacje z wiedźmami. Była wielka, prostokątna, z potężną dolną szczęką, którą zaczepnie wysunęła do przodu. Hermiona uśmiechnęła się do niej na powitanie, ale tamta nie zamierzała odwzajemnić uśmiechu.
- Stańcie naprzeciw swoich partnerów! - krzyknął Lockhart, który wrócił na podium. - Ukłon!
Harry i Malfoy ledwo skinęli głowami, nie spuszczając się z oczu.
- Różdżki w gotowości! - ryknął Lockhart. - Kiedy policzę do trzech, rzucajcie zaklęcia, żeby rozbroić przeciwnika... tylko rozbroić... nie chcemy nowych wypadków. Raz... dwa... trzy...
Harry machnął różdżką, ale Malfoy rzucił zaklęcie na „dwa”: ugodziło ono Harry’ego tak potężnie, że poczuł się, jakby dostał w głowę sosjerką. Zachwiał się, ale prócz tego nic mu się nie stało, więc wycelował różdżkę prosto w Malfoy a i krzyknął:
- Rictusempra!
Strumień żółtego światła ugodził Malfoya w brzuch. Zgiął się wpół i zrobił się siny na twarzy.
- Powiedziałem, tylko rozbroić! - krzyknął Lockhart ponad głowami walczących, kiedy Malfoy osunął się na kolana.
Harry ugodził go Zniewalającą Łaskotką i Malfoy nie mógł się wyprostować ze śmiechu. Harry uznał, że nie byłoby sportowo rozbroić Malfoya, póki ten tarza się ze śmiechu na podłodze, więc cofnął zaklęcie. Był to błąd.
Malfoy wziął głęboki oddech, wycelował różdżką w jego kolana i wykrztusił:
- Tarantallegra!
W następnej chwili nogi Harry’ego zaczęły wbrew jego woli wykonywać dzikie pląsy, jakby tańczył charlestona.
- Dosyć! Dosyć! - wrzasnął Lockhart, ale Snape przejął inicjatywę.
- Finite Incantatem! - zawołał.
Nogi Harry’ego uspokoiły się, Malfoy przestał dusić się ze śmiechu i byli w stanie rozejrzeć się wokoło.
Nad podium unosiła się zielonkawa mgiełka. Neville i Justyn leżeli na podłodze, dysząc ciężko, Ron podnosił szarego jak popiół Seamusa, przepraszając go za wyczyny swojej połamanej różdżki, natomiast Hermiona i Milicenta Bulstrode nadal walczyły: Milicenta założyła jej nelsona, a Hermiona skomlała z bólu. Ich różdżki leżały bezużytecznie na podłodze. Harry podskoczył i odciągnął Milicentę. Nie było to wcale łatwe, była od niego o wiele większa.
- No, no, no - pomrukiwał Lockhart, krążąc wśród tłumu i oglądając skutki pojedynków. - Wstawaj, Macmillan... Ostrożnie, panno Fawcett... Ściśnij to jak najmocniej, Boot, krwawienie zaraz ustanie...
Zatrzymał się pośrodku sali i pokręcił głową.
- Myślę, że będzie lepiej, jak nauczę was blokowania nieprzyjaznych zaklęć. - Spojrzał na Snape’a, któremu rozbłysły oczy, i szybko odwrócił wzrok. - Potrzebna będzie para ochotników... Longbottom i Finch-Fletchley, może wy, co?
- To nie jest dobry pomysł, profesorze - rzekł Snape, zjawiając się przy nich bezszelestnie jak wielki, złośliwy nietoperz. - Nawet najprostsze zaklęcia w wykonaniu Longbottoma zawsze kończą się tragicznie. To, co zostałoby z Finch-Fletchleya, musielibyśmy odesłać do szpitala w pudełku od zapałek. - Okrągła buzia Neville’a pokryła się rumieńcem wstydu. - Może Malfoy i Potter? - zapytał z chytrym uśmiechem.
- Znakomity pomysł! - ucieszył się Lockhart, zapraszając gestem Harry’ego i Malfoya na środek sali, kiedy tłum rozstąpił się, żeby zrobić im miejsce.
- A teraz posłuchaj, Harry - powiedział Lockhart. - Kiedy Draco wyceluje w ciebie różdżką, zrobisz tak.
Uniósł własną różdżkę i wykonał nią serię skomplikowanych ruchów, co skończyło się tym, że wyleciała mu z ręki. Snape uśmiechnął się drwiąco, kiedy Lockhart szybko ją podniósł, mówiąc:
- Uups... moja różdżka jest trochę za bardzo rozochocona.
Snape zbliżył się do Malfoya i szepnął mu coś do ucha. Malfoy też się uśmiechnął złośliwie. Harry spojrzał z niepokojem na Lockharta i poprosił:
- Panie profesorze, czy mógłby mi pan jeszcze raz pokazać tę blokadę?
- Pękasz, co? - mruknął Malfoy, tak żeby go Lockhart nie usłyszał.
- Chciałbyś - odpowiedział Harry kącikiem warg. Lockhart poklepał go beztrosko po ramieniu.
- Zrób po prostu to, co ja zrobiłem, Harry!
- Co, mam upuścić różdżkę? Ale Lockhart go nie słuchał.
- Raz... dwa... trzy... start! - krzyknął. Malfoy szybko uniósł różdżkę i ryknął:
- Serpensortia!
Z końca różdżki wystrzelił najpierw błysk, a potem, ku przerażeniu Harry’ego, długi, czarny wąż, który spadł ciężko na posadzkę między nimi i wyprężył się, gotów do ataku. Rozległy się krzyki i tłum cofnął się w popłochu.
- Nie ruszaj się, Potter - wycedził Snape, wyraźnie ucieszony widokiem Harry’ego stojącego bez ruchu, oko w oko z syczącym gadem. - Zaraz go usunę...
- Ja to zrobię! - krzyknął Lockhart.
Machnął różdżką w kierunku węża i rozległ się donośny huk; wąż, zamiast zniknąć, podskoczył na dziesięć stóp w powietrze i spadł z głośnym pacnięciem. Rozwścieczony, sycząc gniewnie, popełzł prosto do Justyna Finch-Fletchley a i znowu uniósł trójkątny łeb, ukazując kły.
Harry nie wiedział, co kazało mu to zrobić. Nie był nawet świadom podjęcia takiej decyzji. Wiedział tylko, że nogi same prowadzą go ku wężowi. Zatrzymał się przed nim i krzyknął:
- Zostaw go!
Stało się coś zadziwiającego, a dla Harry’ego zupełnie nieoczekiwanego. Wąż opadł na podłogę, potulny jak gumowy wąż ogrodowy, i utkwił wzrok w Harrym. Harry poczuł, że strach go opuszcza. W jakiś niewytłumaczalny sposób wiedział, że wąż już nikogo nie zaatakuje.
Spojrzał na Justyna z uśmiechem, spodziewając się, że ujrzy na jego twarzy ulgę, zdumienie, może nawet wdzięczność - ale z pewnością nie to, co ujrzał: złość i strach.
- Pewno uważasz, że to bardzo śmieszne, co? - krzyknął Justyn i zanim Harry zdążył zareagować, odwrócił się i wybiegł z sali.
Podszedł Snape i machnął różdżką w kierunku węża, który zamienił się w strzęp czarnego dymu. Snape też patrzył na Harry’ego jakoś dziwnie: było to przenikliwe, badawcze spojrzenie, które Harry’emu wcale się nie podobało. Nie podobał mu się też złowieszczy szmer wśród zgromadzonych uczniów. A potem poczuł, że ktoś ciągnie go z tyłu za szatę.
- Chodź - usłyszał w uchu głos Rona. - Rusz się... no, chodź...
Ron wyprowadził go z sali. Hermiona wyszła za nimi. Kiedy przechodzili przez drzwi, ludzie rozstąpili się gwałtownie, jakby w obawie, że się czymś zarażą. Harry nie miał pojęcia, co to wszystko znaczy, a Ron i Hermiona nie kwapili się z wyjaśnieniami, dopóki nie zaciągnęli go do pustego pokoju wspólnego Gryffindoru. Tam Ron pchnął Harry’ego na fotel i powiedział:
- Jesteś wężousty. Dlaczego nam nie powiedziałeś?
- Co ja jestem? - zapytał Harry.
- Wężousty! - powtórzył Ron. - Potrafisz rozmawiać z wężami!
- Wiem - powiedział Harry. - To znaczy... już raz to zrobiłem. Niechcący wypuściłem z klatki boa dusiciela... w ogrodzie zoologicznym, to dłuższa opowieść... a ten wąż powiedział mi, że nigdy nie był w Brazylii... Zresztą ja go wypuściłem, nie zdając sobie z tego sprawy... To było... no, kiedy jeszcze nie wiedziałem, że jestem czarodziejem.
- Boa dusiciel powiedział ci, że nigdy nie był w Brazylii? - powtórzył Ron.
- No i co z tego? Założę się, że w Hogwarcie co drugi potrafi rozmawiać z wężami.
- Mylisz się - powiedział Ron. - To rzadka umiejętność. Paskudna umiejętność, Harry.
- O co ci chodzi? - zapytał Harry, czując, że ogarnia go złość. - Odbiło wam wszystkim? Przecież gdybym nie powiedział wężowi, żeby zostawił Justyna w spokoju...
- Ach, więc to mu powiedziałeś?
- Co jest z tobą? Przecież byliście tam... słyszeliście.
- Słyszałem, że mówisz mową wężów - odpowiedział Ron. - Nie miałem pojęcia, co mówisz. Nic dziwnego, że Justyn spanikował, może pomyślał, że drażnisz węża czy coś w tym rodzaju. To brzmiało bardzo nieprzyjemnie, Harry.
Harry wytrzeszczył na niego oczy.
- Ja mówiłem w innym języku? Ale... ja sobie z tego nie zdawałem sprawy... Niby jak mogłem mówić w obcym języku, nie wiedząc, że to robię?
Ron pokręcił głową. Zarówno on, jak i Hermiona mieli miny, jakby ktoś umarł. Harry nie mógł zrozumieć, co ich tak przeraziło.
- Może mi powiecie, co było złego w tym, że przeszkodziłem wielkiemu, ohydnemu wężowi w odgryzieniu Justynowi głowy? Czy to takie ważne, jak to zrobiłem, skoro Justyn nie musiał przyłączyć się do polowania bez głów?
- To jest ważne - powiedziała Hermiona przyciszonym głosem. - Bo... widzisz... z tego właśnie słynął Salazar Slytherin. Z rozmawiania z wężami. To dlatego godłem Slytherinu jest wąż.
Harry’emu szczęka opadła.
- Tak właśnie było - powiedział Ron. - A teraz cała szkoła myśli, że jesteś jego pra-pra-pra-pra-wnukiem...
- Ale przecież nie jestem! - krzyknął Harry ogarnięty strachem, którego nie potrafił zrozumieć.
- Trudno ci to będzie udowodnić - powiedziała Hermiona. - Slytherin żył około tysiąca lat temu. Z tego, co wiemy, wynika, że możesz być jego potomkiem.
Tej nocy Harry długo nie mógł zasnąć. Przez szparę w kotarach wokół łóżka widział pierwsze płatki śniegu błąkające się za oknem wieży i rozmyślał.
Czy to możliwe, że jest potomkiem Salazara Slytherina? Ostatecznie niewiele wiedział o swojej rodzinie. Dursleyowie nie pozwalali mu pytać o krewnych.
Spróbował powiedzieć coś w języku wężów. Nic z tego nie wyszło, nie potrafił odnaleźć żadnego słowa. Może trzeba do tego stać oko w oko z wężem?
„Przecież jestem w Gryffindorze”, pomyślał. „Tiara Przydziału nie umieściłaby mnie tutaj, gdybym był potomkiem Slytherina...”
„Ale Tiara Przydziału chciała cię umieścić w Slytherinie, nie pamiętasz?”, odezwał się wstrętny głosik w jego mózgu.
Harry przewrócił się na bok. Jutro zobaczy się z Justynem na zielarstwie i wyjaśni mu, że wcale nie podjudzał węża, przeciwnie, kazał mu zostawić go w spokoju. „Nawet głupi powinien zdawać sobie z tego sprawę”, pomyślał ze złością, bijąc pięścią w poduszkę.
Jednak następnego ranka śnieg, który zaczął padać w nocy, zamienił się w śnieżycę tak gęstą, że odwołano ostatnią w tym semestrze lekcję zielarstwa. Profesor Sprout zamierzała pozakładać na mandragory specjalne pokrywy i opaski - była to delikatna operacja, której nie powierzyłaby nikomu, zwłaszcza teraz, kiedy od szybkiego wzrostu mandragor zależało odpetryfikowanie Pani Norris i Colina Creeveya.
Harry gryzł się tym przy kominku w salonie Gryffindoru, a Ron i Hermiona grali w czarodziejskie szachy.
- Na miłość boską, Harry - powiedziała Hermiona rozdrażnionym tonem, kiedy jeden z gońców Rona zwalił jej rycerza z konia i zwlókł go z szachownicy - jeśli to takie dla ciebie ważne, idź i poszukaj Justyna!
Tak więc Harry wstał i wyszedł przez dziurę w portrecie, zastanawiając się, gdzie może być teraz Justyn.
W zamku było ciemniej niż zwykle w ciągu dnia, bo gęsty szary śnieg kłębił się za każdym oknem. Harry szedł korytarzami, mijając klasy, w których toczyły się lekcje. Profesor McGonagall wymyślała komuś, kto - sądząc po odgłosach - zamienił kolegę w bobra. Opierając się pokusie, by zerknąć na tę scenę, poszedł dalej, myśląc, że może Justyn wykorzystuje czas wolny do odrobienia jakichś zaległości, warto więc najpierw sprawdzić, czy nie ma go w bibliotece.
W głębi biblioteki rzeczywiście siedziała grupa Puchonów, ale nie wyglądali na pogrążonych w nauce. Siedzieli przy jednym stole głowa przy głowie i o czymś z przejęciem dyskutowali. Z daleka trudno było się zorientować, czy jest wśród nich Justyn. Harry ruszył w ich kierunku między dwoma rzędami półek, kiedy nagle dobiegło go, o czym rozmawiają, zatrzymał się więc, aby posłuchać, ukryty w Dziale Niewidzialności.
- W każdym razie - mówił jakiś tęgi chłopak - powiedziałem Justynowi, żeby się ukrył w naszym dormitorium. No bo jeśli Potter upatrzył go sobie na następną ofiarę, to lepiej niech się nie wychyla, przynajmniej przez jakiś czas. Justyn dobrze wiedział, że coś mu grozi od czasu, kiedy wygadał się Porterowi, że jego rodzice to mugole. Głupi, powiedział mu, że miał iść do Eton. Przecież czegoś takiego nie mówi się dziedzicowi Slytherina, no nie?
- Ernie, naprawdę myślisz, że to Potter? - zapytała dziewczyna z jasnymi mysimi ogonkami.
- Hanno - odpowiedział z powagą gruby chłopak - on jest wężousty. Wszyscy wiedzą, że to oznaka czarnoksiężnika. Słyszałaś o jakimś normalnym, przyzwoitym czarodzieju, który by rozmawiał z wężami? Wiesz, jakie miał przezwisko Slytherin? Wężowy Język.
Rozległ się szmer podnieconych głosów, a potem Ernie znowu uciszył wszystkich, mówiąc:
- Pamiętacie, co było napisane na ścianie? Strzeżcie się, wrogowie Dziedzica. Potter miał jakieś starcie z Filchem. No i co? Kotkę Filcha znajdują sztywną. Creevey, ten pierwszoroczniak, naraził się Porterowi podczas meczu quidditcha, robiąc mu zdjęcia, kiedy ten leżał w błocie. No i co? Creevey leży sztywny w szpitalu.
- Ale on zawsze był taki fajny - powiedziała Hanna niepewnym tonem - no i... to on sprawił, że zniknął Sam-Wiesz-Kto. Przecież nie może być taki zły, prawda?
Ernie zniżył głos, jakby zamierzał im wyjawić jakąś tajemnicę. Puchoni pochylili się ku sobie jeszcze bardziej, tak że Harry musiał podkraść się jeszcze bliżej, żeby usłyszeć, co Ernie mówi.
- Nikt nie wie, w jaki sposób przeżył atak Sami-Wiecie-Kogo. Kiedy to się stało, był niemowlęciem, no nie? Przecież Sami-Wiecie-Kto powinien z niego zrobić miazgę. Tylko naprawdę potężny czarnoksiężnik mógłby się oprzeć takiemu zaklęciu. - Zniżył głos do szeptu i dodał: - Właśnie dlatego Sami-Wiecie-Kto chciał go zabić. Zęby nie mieć rywala. Mówię wam, że ten Potter to diabelski czarnoksiężnik, i to obdarzony straszliwą mocą!
Harry nie mógł już dłużej tego wytrzymać. Odchrząknął głośno i wyszedł spomiędzy półek z książkami. Gdyby nie był tak wściekły, na pewno wybuchnąłby śmiechem na widok Puchonów: wszyscy wyglądali, jakby ich spetryfikowano, a Ernie dodatkowo zrobił się blady jak ściana.
- Cześć - powiedział Harry. - Szukam Justyna Finch-Fletchleya.
Te słowa potwierdziły najgorsze obawy Puchonów. Spojrzeli ze strachem na Erniego.
- Czego od niego chcesz? - zapytał Ernie drżącym głosem.
- Chciałem mu powiedzieć, jak to naprawdę było z tym wężem na zebraniu klubu pojedynków.
Ernie przygryzł wargi, a potem wziął głęboki oddech i powiedział:
- Wszyscy tam byliśmy. Widzieliśmy, co się stało.
- Więc zauważyliście, że kiedy coś powiedziałem, wąż dał spokój Justynowi?
- Widzieliśmy tylko - odpowiedział odważnie Ernie, choć cały dygotał - że mówisz językiem węży i podpuszczasz tego gada, żeby zaatakował Justyna.
- Nikogo nie podpuszczałem! - krzyknął Harry ze złością. - Nawet go nie dotknąłem!
- Mało brakowało - powiedział Ernie. - A na wypadek, gdyby ci coś chodziło po głowie - dodał szybko - to mogę ci powiedzieć, że możesz prześledzić moje pochodzenie do dziewięciu pokoleń wstecz i znajdziesz same czarownice i samych czarodziejów. Mam tak czystą krew, jak mało kto, więc...
- W nosie mam czystość twojej krwi! - zawołał Harry. - Niby dlaczego miałbym coś przeciwko tym, którzy urodzili się w mugolskich rodzinach?
- Słyszałem, że nienawidzisz mugoli, u których mieszkasz.
- Jak byś ty pomieszkał z Dursleyami, to też byś ich szybko znienawidził - odpowiedział Harry.
Odwrócił się na pięcie i wybiegł z biblioteki, żegnany potępiającym spojrzeniem pani Pince, która polerowała pozłacaną okładkę wielkiej księgi z zaklęciami.
Ruszył korytarzem, tak wściekły, że nie zdawał sobie sprawy z tego, dokąd idzie. W rezultacie wpadł na coś wielkiego i twardego, co zwaliło go z nóg.
- Oo... cześć, Hagrid - wyjąkał Harry, patrząc na stojącą nad nim postać.
Twarz Hagrida była prawie całkowicie schowana pod pokrytą śniegiem wełnianą kominiarką, ale nie mógł być to ktoś inny, bo jego peleryna z kretów wypełniała prawie cały korytarz. W potężnej dłoni, okrytej rękawicą, trzymał za nogi martwego koguta.
- W porząsiu, Harry? - zapytał, podwijając kominiarkę. - Dlaczego nie jesteś na lekcji?
- Odwołana - odpowiedział Harry, wstając z podłogi. - A co ty tutaj robisz?
Hagrid uniósł martwego koguta.
- Już drugiego zagryzło w tym semestrze - wyjaśnił. - Albo lisy, albo jakiś popaprany wampir. Muszę wydębić od dyrektora pozwolenie na otoczenie kurnika jakimś solidnym zaklęciem.
Przyjrzał się uważniej Harry’emu spod swoich gęstych, ośnieżonych brwi.
- Harry, naprawdę nic ci nie jest? Wyglądasz, jakby cię coś wkurzyło.
Harry nie potrafił się zmusić do powtórzenia tego, co usłyszał od Erniego i reszty Puchonów.
- Ee, nic mi nie jest. No, ale lecę, zaraz mamy transmutację, muszę jeszcze iść po książki.
I odszedł, a w głowie kołatało mu to, co Ernie o nim powiedział: Justyn dobrze wiedział, że cos mu grozi, od czasu, kiedy wygadał się Potterowi, że jego rodzice to mugole.