Przez klapę w podłodze

Kiedy w następnych latach Harry wspominał ten okres, nie mógł sobie przypomnieć, jak mu się udało zdać wszystkie egzaminy mimo towarzyszącego mu wciąż stra­chu, że w każdej chwili może się przed nim pojawić Voldemort. A jednak dni mijały jeden za drugim i nic nie wska­zywało, by ktoś zdołał zabić lub przechytrzyć Puszka, strze­gącego klapy w podłodze korytarza na trzecim piętrze.

Było bardzo gorąco, zwłaszcza w wielkich klasach, gdzie odbywały się egzaminy pisemne. Prace pisali specjalnymi piórami, które zostały zaczarowane w taki sposób, żeby ściąganie było niemożliwe.

Mieli również egzaminy z praktyki. Profesor Flitwick wzywał ich pojedynczo do klasy, żeby sprawdzić, czy potra­fią sprawić zaklęciem, by ananas tańczył po stole. Profesor McGonagall kazała im zmieniać mysz w tabakierkę; punkty dostawało się za ładny kształt i ozdoby, a traciło, kiedy tabakierka miała wąsy. Snape dyszał im nad karkami, kiedy próbowali sobie przypomnieć, jak się robi napój powodujący zanik pamięci.

Harry starał się jakoś znieść przeszywające bóle czoła, które go nękały od czasu nocnej wyprawy do puszczy. Neville uważał, że to wyjątkowo paskudny przypadek ner­wicy egzaminowej, ale prawda była taka, iż Harry budził się w nocy, dręczony swoim dawnym koszmarem sennym, tyle że teraz było jeszcze gorzej, bo pojawiała się również zakapturzona postać zbroczona krwią.

Ron i Hermiona nie widzieli tego, co Harry zobaczył na leśnej polanie, nie mieli na czołach bolesnych blizn i być może dlatego nie przejmowali się tak Kamieniem, jak on. Voldemort budził w nich łęk, to oczywiste, ale nie nawiedzał ich w snach, a poza tym tak byli zajęci nauką, że nie mieli czasu na zamartwianie się, co knuje Snape albo ktokolwiek inny.

Ostatni egzamin był z historii magii. Jeszcze tylko jedna godzina odpowiadania na pytania dotyczące zbzikowanych starych czarodziejów i wynalazców samomieszających się kociołków i będą wolni, wolni przez cały cudowny tydzień, po którym nastąpi ogłoszenie wyników. Kiedy duch profe­sora Binnsa powiedział im, żeby odłożyli pióra i zwinęli pergaminy, nawet Harry przyłączył się do radosnych wiwa­tów całej klasy.

- To było o wiele łatwiejsze, niż myślałam - powie­działa Hermiona, kiedy razem ze wszystkimi wyszli na zalane słońcem błonie przed zamkiem. - Niepotrzebnie się uczyłam Kodeksu Honorowego Wilkołaków z 1637 roku i o powstaniu Elfrika Gorliwego.

Po każdym egzaminie Hermiona lubiła jeszcze raz przejść przez pytania testowe, ale Ron oświadczył, że na samą myśl o tym robi mu się niedobrze, więc poszli nad jezioro i usiedli na trawie w cieniu drzewa. Bliźniacy Weasleyowie i Lee Jordan drażnili czułki olbrzymiej ośmiornicy, która wygrzewała się na płyciźnie.

- Koniec z nauką - westchnął z ulgą Ron, rozciąga­jąc się na trawie. - Mógłbyś wreszcie przestać się krzywić na cały świat, Harry, mamy przed sobą cały tydzień, zanim się dowiemy, jak nam źle poszło, więc nie ma co się martwić na zapas.

Harry pocierał sobie czoło.

- Och, chciałbym wiedzieć, co to znaczy! - wybu­chnął ze złością. - Ta blizna bardzo mi dokucza... to już wcześniej się zdarzało, ale nigdy tak często, jak teraz.

- Idź do pani Pomfrey - poradziła mu Hermiona.

- Nie jestem chory. Myślę, że to ostrzeżenie... Coś nam grozi...

Rona nic nie było w stanie zaniepokoić: było za gorąco.

- Harry, wyluzuj się, Hermiona ma rację, póki Dumbledore jest w pobliżu, Kamień jest bezpieczny. Zresztą nic nie wskazuje na to, że Snape znalazł jakiś sposób, by przejść obok Puszka. Już raz prawie stracił nogę, więc nie będzie próbował po raz drugi. A prędzej Neville zagra w reprezen­tacji Anglii w quidditcha, niż Hagrid pozwoli, by coś się stało Dumbledore'owi.

Harry pokiwał głową, ale nie mógł się pozbyć wrażenia, że o czymś zapomniał i że było to coś ważnego. Kiedy próbował im to wyjaśnić, Hermiona powiedziała:

- To przez te egzaminy. Ja też obudziłam się w nocy i zaczęłam przeglądać notatki z transmutacji, dopóki nie przypomniałam sobie, że już to zdaliśmy.

Harry był jednak pewny, że to poczucie niepewności nie miało nic wspólnego z nauką. Patrzył na sowę, szybującą ku szkole na tle jasnego, niebieskiego nieba. Hagrid był jedyną osobą, od której dostawał listy. Hagrid nigdy by nie zdradził Dumbledore’a. Hagrid nigdy by nie powiedział nikomu, jak sobie poradzić z Puszkiem... nigdy... ale...

Nagle zerwał się na nogi.

- Dokąd idziesz? - zapytał Ron sennym głosem.

- Coś mi przyszło do głowy - rzekł Harry. Był blady.

- Musimy iść i zobaczyć się z Hagridem. Natychmiast.

- Po co? - zdziwiła się Hermiona, ale posłusznie wstała.

- Nie wydaje się wam to trochę dziwne - powie­dział Harry, kiedy wspinali się na porośnięte trawą zbocze - że Hagrid od dawna marzył o smoku, a tu nagle pojawia się jakiś obcy właśnie z jajem smoka? Ilu ludzi chodzi sobie spokojnie z jajem smoka w kieszeni, choć wiadomo, że to jest sprzeczne z prawem? No i taki facet od razu trafia na Hagrida. Uważacie, że to przypadek? A dlaczego ja nigdy na kogoś takiego nie trafiłem?

- O czym ty mówisz? - zapytał Ron, ale Harry nie odpowiedział, pędząc już przez błonia ku skrajowi lasu.

Hagrid siedział w fotelu przed chatką; miał podwinięte spodnie i rękawy i łuskał groch do wielkiej miednicy.

- Cześć - powitał ich z uśmiechem. - No jak, już po egzaminach? Macie czas, żeby się czegoś napić?

- Tak, pro... - odpowiedział Ron, ale Harry prze­rwał mu:

- Nie, bardzo się spieszymy, Hagridzie. Muszę cię o coś spytać. Pamiętasz tę noc, kiedy wygrałeś Norberta? Jak wyglądał ten nieznajomy, z którym grałeś w karty?

- A bo ja wiem - odrzekł Hagrid obojętnym to­nem. - Był w płaszczu z kapturem.

Cała trójka uniosła brwi i wytrzeszczyła oczy.

- Co się tak dziwicie? W Świńskim Łbie zawsze jest sporo różnych dziwaków... To ten pub w wiosce. Może był nielegalnym sprzedawcą smoków, ja wiem? Nie widziałem jego twarzy, przez cały czas miał ten kaptur.

Harry osunął się na kolana obok miski z grochem.

- O czym z nim rozmawiałeś, Hagridzie? Wspomnia­łeś w ogóle o Hogwarcie?

- Może i wspomniałem - powiedział Hagrid, marsz­cząc czoło. - Taaa... zapytał mnie, co ja robię, a ja mu powiedziałem, że jestem tu gajowym... Pytał, jakie tu są zwierzęta... więc mu powiedziałem... no i... tego... że najbardziej to chciałbym mieć smoka... a wtedy... czy ja wiem, nie bardzo pamiętam, bo... tego... no, on wciąż mi stawiał... Zaraz... taa, powiedział, że ma jajo smoka i mo­glibyśmy o nie zagrać w karty... Ale chciał wiedzieć, czy umiałbym się nim zaopiekować, no wiecie, czy dam sobie radę... więc mu powiedziałem, że jak dałem sobie radę z Puszkiem, to i ze smokiem sobie poradzę...

- A on... on się zainteresował Puszkiem? - zapytał Harry, starając się zachować spokój.

- No... taaa... pytał się, czy dużo takich trójgłowych piesków biega sobie wokół Hogwartu, więc mu powiedzia­łem, że Puszek to pestka, jeśli tylko wie się, jak go uspoko­ić... no... trzeba tylko mu na czymś zagrać, a robi się łagodny jak baranek i zasypia...

Nagle zrobił przerażoną minę.

- Cholibka! Nie powinienem tego mówić! - wybeł­kotał. - Zapomnijcie o tym! Hej... dokąd lecicie?

Harry, Ron i Hermiona nie odezwali się do siebie ani jednym słowem, póki nie zatrzymali się w sali wejściowej, która wydała im się bardzo chłodna i ponura po jasnych, nagrzanych słońcem błoniach.

- Musimy iść do Dumbledore’a - oświadczył Har­ry. - Hagrid powiedział temu nieznajomemu, jak przejść obok Puszka, a pod tym kapturem ukrywał się albo Snape, albo sam Voldemort... Łatwo mu poszło, jak tylko spił

Hagrida. Mam nadzieję, że Dumbledore nam uwierzy. Mo­że nam też pomóc Firenzo, jeśli tylko Zakała go nie po­wstrzyma. Gdzie jest gabinet Dumbledore’a?

Rozejrzeli się wokoło, jakby się spodziewali, że zobaczą jakąś wskazówkę. Nigdy im nie powiedziano, gdzie mieszka Dumbledore i jeszcze nigdy nie spotkali nikogo, kto by tam był.

- Trzeba po prostu... - zaczął Harry, ale urwał, bo w wielkiej sali rozległ się nagle donośny głos.

- Co wy tu robicie?

Była to profesor McGonagall, niosąca wielki stos książek.

- Chcemy się zobaczyć z profesorem Dumbledore’em - wypaliła Hermiona, a Harry i Ron uznali to za przejaw dużej odwagi.

- Zobaczyć się z profesorem Dumbledore’em? - powtórzyła McGonagall, jakby uznała to za bardzo podej­rzaną zachciankę. - A po co?

Harry przełknął ślinę... no tak, po co...

- To tajemnica - odpowiedział, ale zaraz tego poża­łował, bo nozdrza profesor McGonagall zadrgały niebezpie­cznie.

- Profesor Dumbledore opuścił szkołę dziesięć minut temu - oznajmiła chłodnym tonem. - Otrzymał pilną sowę z Ministerstwa Magii i natychmiast poleciał do Lon­dynu.

- Nie ma go? - prawie krzyknął Harry. - Już go nie ma?

- Profesor Dumbledore to bardzo znana osobistość i jego czas jest bardzo drogi.

- Ale to bardzo ważne.

- Czy mam rozumieć, Potter, że to coś, co chcecie mu powiedzieć, jest ważniejsze od Ministerstwa Magii?

- Pani profesor - powiedział Harry, odrzucając wszelkie względy ostrożności - to naprawdę bardzo waż­ne... Chodzi o Kamień Filozoficzny...

Profesor McGonagall mogła się spodziewać wszystkiego, ale nie tego. Książki wypadły jej z rąk, ale nawet się nie schyliła, żeby je podnieść.

- Skąd wiesz o... - wycedziła przez zęby.

- Pani profesor... myślę... nie, ja wiem, że Sn... że ktoś chce wykraść Kamień. Muszę porozmawiać z profesorem Dumbledore’em.

Wpatrywała się w niego podejrzliwie, wyraźnie nadał wstrząśnięta tym, co usłyszała.

- Profesor Dumbledore wraca jutro - powiedziała w końcu. - Nie wiem, w jaki sposób dowiedziałeś się o Kamieniu, ale możesz być pewny, że nikt nie może go wykraść, jest zbyt dobrze strzeżony.

- Ale, pani profesor...

- Potter, ja naprawdę wiem, o czym mówię - prze­rwała mu, schyliła się i zebrała książki. - Na waszym miejscu poszłabym do parku i cieszyła się z pięknej pogody.

Ale oni tego nie zrobili.

- To będzie dziś w nocy - powiedział Harry, kiedy profesor McGonagall oddaliła się na tyle, że nie mogła go usłyszeć. - Snape dzisiaj w nocy przejdzie przez klapę w podłodze. Wie już wszystko, co chciał wiedzieć, a teraz pozbył się Dumbledore’a. To on wysłał tę sowę. Założę się, że w Ministerstwie Magii bardzo się zdziwią, kiedy zobaczą Dumbledore’a.

- Ale co możemy... - Hermiona nagle urwała. Harry i Ron odwrócili się, widząc jej przerażone spojrzenie. Za nimi stał Snape.

- Dzień dobry - powiedział uprzejmym tonem.

Wytrzeszczyli na niego oczy.

- W taki piękny dzień nie powinniście tutaj siedzieć

- dodał z dziwnym, pokrętnym uśmieszkiem.

- My właśnie... - zaczął Harry, nie mając najmniej­szego pojęcia, co powiedzieć dalej.

- Powinniście być trochę ostrożniejsi - rzekł Snape.

- Ktoś może pomyśleć, że znowu coś knujecie. A Gryffindor stracił już chyba przez was dość punktów, prawda?

Harry spłonął rumieńcem. Odwrócili się, żeby wyjść na zewnątrz.

- Ostrzegam cię, Potter - zawołał Snape - jesz­cze jedna nocna eskapada, a osobiście dopilnuję, żeby cię wyrzucono ze szkoły. Życzę miłego dnia.

I odszedł w kierunku pokoju nauczycielskiego.

Na schodach zewnętrznych Harry zwrócił się do dwójki przyjaciół.

- Posłuchajcie, co musimy zrobić - wyszeptał. - Jedno z nas musi pilnować Snape’a... poczekać przy pokoju nauczycielskim i śledzić go, kiedy wyjdzie. Hermiono, ty będziesz najlepsza.

- Dlaczego ja?

- To jasne - powiedział Ron. - Możesz udać, że czekasz na profesora Flitwicka. Och, panie profesorze - zaczął przemawiać wysokim głosem - tak się denerwuję, chyba się pomyliłam w pytaniu czternastym B...

- Zamknij się - warknęła Hermiona, ale zgodziła się pójść i pilnować Snape’a.

- A my zaczaimy się przy wejściu do korytarza na trzecim piętrze - powiedział Harry do Rona. - Idziemy.

Ale ta część planu nie wypaliła. Gdy tylko doszli do drzwi oddzielających Puszka od reszty szkoły, pojawiła się tam profesor McGonagall i tym razem natychmiast straciła pa­nowanie nad sobą.

- Co, może wam się wydaje, że trudniej was minąć niż pokonać kilka potężnych zaklęć? Mam już dość tych bzdur! Jeśli się dowiem, że któreś z was znalazło się w pobliżu tych drzwi, Gryffindor straci kolejne pięćdziesiąt punktów! Tak, Weasley, ukarzę cały dom, choć jestem jego opiekunem!

Wrócili do pokoju wspólnego.

- No, przynajmniej Hermiona pilnuje Snape’a - powiedział Harry, gdy nagle dziura w portrecie Grubej Damy otworzyła się i wyskoczyła z niej Hermiona.

- Przykro mi, Harry! - jęknęła. - Snape wyszedł i zapytał mnie, co tam robię, więc powiedziałam, że czekam na Flitwicka, a Snape poszedł, żeby go wywołać i... Flitwick wyszedł, a Snape sobie poszedł... i nie wiem, gdzie teraz jest.

- No tak, więc pozostało tylko jedno - powiedział Harry. Pobladł, a oczy mu błyszczały. - Dzisiaj w nocy spróbuję dostać się do Kamienia przed Snape'em.

- Zwariowałeś! - krzyknął Ron.

- Nie możesz tego zrobić! - zaperzyła się Hermio­na. - Po tym, co usłyszeliśmy od Snape’a i McGonagall? Wyrzucą cię!

- NO TO CO? - krzyknął Harry. - Nie rozu­miecie? Jeśli Snape dorwie się do Kamienia, Voldemort wróci! Nie wiecie, co było, kiedy już raz próbował przejąć tu władzę? Jeśli teraz tego dokona, w ogóle nie będzie już żadnej szkoły, z której będą mogli kogokolwiek wyrzucić! Zamieni ją w kupę gruzów albo zrobi tu szkołę czarnej magii! Utracenie jakichś punktów w ogóle przestało mieć znaczenie, nie rozumiecie tego? Co, może myślicie, że jak Gryffindor zdobędzie puchar, to Voldemort zostawi was i wasze rodziny w spokoju? Jeśli mnie złapią, zanim dostanę się do Kamienia, to trudno, wrócę do Dursleyów i będę czekał, aż Voldemort tam mnie dopadnie, po prostu umrę trochę później, bo nigdy, przenigdy nie stanę po stronie czarnej magii! Tej nocy wejdę tam i żadne z was mnie nie powstrzyma! Voldemort zabił moich rodziców, zapomnie­liście o tym?

- Masz rację, Harry - powiedziała cicho Hermiona.

- Użyję peleryny-niewidki - dodał Harry. - Ca­łe szczęście, że ją odzyskałem.

- Chyba zmieścimy się pod nią we troje? - zapytał Ron.

- We troje?

- A co, myślisz, że pozwolimy ci pójść samemu?

- No pewnie, że nie - powiedziała Hermiona. - Myślisz, że bez nas dasz sobie radę? No dobra, pójdę i po­szperam w moich książkach, może znajdę coś, co się przyda...

- Ale jeśli nas nakryją, was też wyrzucą.

- Mnie nie - oznajmiła ponuro Hermiona. - Flitwick powiedział mi w tajemnicy, że u niego dostałam sto dwadzieścia punktów. Po czymś takim nie mogą mnie wyrzucić.

Po kolacji cała trójka siedziała w pokoju wspólnym, czekając z niepokojem na nadejście nocy. Nikt im nie przeszkadzał; żaden z Gryfonów nie zamierzał odzywać się do Harry’ego. Po raz pierwszy był z tego rad. Hermiona przeglądała swoje notatki, mając nadzieję znaleźć choć jedno z zaklęć, które mieli pokonać. Harry i Ron wiele ze sobą nie rozmawiali. Każdy rozmyślał nad tym, co zamierzają zrobić.

Pokój powoli się wyludniał; wszyscy rozchodzili się do sypialni.

- Lepiej weź ten płaszcz - mruknął Ron, kiedy w końcu wyszedł Lee Jordan i zostali sami.

Harry pobiegł na górę do ciemnego dormitorium. Wy­ciągnął pelerynę i nagle zauważył flet, który Hagrid poda­rował mu na Boże Narodzenie. Schował go do kieszeni - jakoś nie czuł się zbyt dobrze usposobiony do śpiewania Puszkowi kołysanek.

Wrócił do salonu.

- Lepiej okryjmy się peleryną już tutaj. Upewnimy się, że zakryje wszystkich... bo jeśli Filch zobaczy jedną z na­szych stóp wędrującą sobie po korytarzu...

- Co robicie? - rozległ się glos z ciemnego kąta pokoju.

Z odwróconego do nich tyłem fotela wstał Neville, ści­skając swoją ropuchę, która sprawiała wrażenie, jakby zno­wu zatęskniła za wolnością.

- Nic, Neville, nic - odpowiedział Harry, szybko chowając pelerynę za plecami. Neville spojrzał na ich twarze.

- Znowu gdzieś wychodzicie - rzekł.

- Coś ty? - Hermiona udała zdziwienie. - Nigdzie nie idziemy. Dlaczego nie kładziesz się do łóżka, Neville?

Harry zerknął na stary zegar koło drzwi. Nie można było dłużej czekać, Snape mógł już teraz usypiać Puszka.

- Nie wolno wam nigdzie iść - oświadczył Neville. - Znowu was złapią. Gryffindor znowu przez was ucierpi.

- Ty nic nie rozumiesz, Neville - rzekł Harry. - To bardzo ważne.

Ale Neville był w stanie wskazującym na przypływ roz­paczliwej odwagi.

- Nie pozwolę wam! - krzyknął i stanął przed portre­tem Grubej Damy. - Nie przejdziecie! Ja... Będę się bił!

- Neville! - ryknął Ron. - Odejdź od dziury i nie bądź kretynem...

- Nie nazywaj mnie kretynem! - wrzasnął Neville.

- Nie złamiecie już żadnego punktu regulaminu! A ty sam mi mówiłeś, żebym się nikomu nie poddawał!

- Tak, ale nie mówiłem o nas. Neville, nie wiesz, co robisz.

Zrobił krok w jego stronę, a Neville wypuścił z rąk ro­puchę, która natychmiast skorzystała ze sposobności i znikła w ciemnym kącie.

- Nie wiem? No to chodź, spróbuj! - krzyknął Neville, podnosząc pięści. - Jestem gotowy! Harry zwrócił się do Hermiony.

- Zrób cos - jęknął. Hermiona zbliżyła się do Neville’a.

- Neville, bardzo mi przykro, naprawdę, ale muszę to zrobić.

I podniosła różdżkę.

- Petrificus Totalus! - zawołała, celując różdżką w Neville’a.

Ręce Neville’a przylgnęły do boków. Nogi złączyły się razem. Całe ciało zesztywniało. Zachwiał się i upadł na twarz na podłogę, sztywny jak tablica.

Hermiona podbiegła i przewróciła go na plecy. Miał zaciśnięte szczęki, więc nie mógł mówić. Tylko oczy się poruszały, spoglądając na nich z przerażeniem.

- Co mu zrobiłaś? - wyszeptał Harry.

- Pełne porażenie ciała - odpowiedziała z żalem.

- Och, Neville, wybacz mi.

- Musieliśmy to zrobić, nie ma czasu na wyjaśnienia - dodał Harry.

- Zrozumiesz to później, Neville - rzekł Ron, kiedy przestąpili nieruchome ciało i naciągnęli na siebie pelerynę-niewidkę.

Ale wszyscy troje poczuli, że pozostawienie Neville’a, leżącego bez ruchu na podłodze, nie wróży dobrze. Teraz cień każdego posągu wyglądał jak Filch, a każdy poświst wiatru brzmiał jak rzucający się na nich gdzieś z góry Irytek.

Kiedy stanęli u stóp schodów, zobaczyli Panią Norris, czającą się w pobliżu szczytu.

- Och, kopnijmy ją raz, ale zdrowo - szepnął Ron w ucho Harry’emu, ale ten potrząsnął głową. Ominęli ko­cicę ostrożnie, a ona zwróciła na nich swoje rozjarzone ślepia, ale się nie poruszyła.

Nie spotkali nikogo aż do schodów wiodących na trzecie piętro. W połowie schodów Irytek obluzowywał chodnik, tak, żeby ktoś się wywrócił.

- Kto tam? - zapytał nagle, kiedy wspinali się ku niemu. Zmrużył swoje wstrętne czarne oczy. - Wiem, że tu jesteś, chociaż cię nie widzę. Kim jesteś, ghulem, wid­mem czy jakimś głupim kotem z pierwszego roku?

Uniósł się w powietrze i polatywał nad schodami, patrząc na nich z ukosa.

Harry wpadł na genialny pomysł.

- Irytku - powiedział ochrypłym szeptem - tak się składa, że Krwawy Baron ma swoje powody, aby być niewidzialnym.

Mało brakowało, a Irytek runąłby w dół i zleciał ze schodów, tak się przestraszył. Odzyskał równowagę, kiedy był już blisko nich.

- Och, najmocniej przepraszam, wielmożny panie Ba­ronie - powiedział przymilnym tonem. - To mój błąd, moja pomyłka... nie widziałem pana... no tak, bo jest pan niewidzialny... raczy wybaczyć staremu Irytkowi ten głupi żart...

- Mam tu sprawę do załatwienia - zachrypiał Harry.

- Tej nocy trzymaj się od tego miejsca z dala.

- Ależ oczywiście, wasza wielmożność - odrzekł Irytek, unosząc się ponownie w powietrze. -Jestem pewny, że wszystko pójdzie po myśli szanownego pana Barona. Nie będę przeszkadzał.

I poszybował w głąb ciemnego korytarza.

- Wspaniale, Harry! - szepnął Ron. Po kilku chwilach byli już u drzwi korytarza na trzecim piętrze - drzwi, które były otwarte.

- No i stało się - powiedział cicho Harry. - Snape już przeszedł obok Puszka.

Widok tych otwartych drzwi uprzytomnił im w pełni, co zamierzają zrobić. Stali, milcząc i kuląc się pod peleryną.

- Jeśli chcecie wracać - szepnął Harry - nie będę miał do was pretensji. Możecie wziąć pelerynę, nie będzie mi już potrzebna.

- Nie bądź głupi - powiedział Ron.

- Idziemy - oświadczyła Hermiona.

Harry pchnął uchylone drzwi. Zaskrzypiały okropnie, a potem rozległo się dudniące warczenie. Wszystkie trzy nosy psa zwróciły się w ich kierunku, marszcząc się i węsząc.

- Co tam leży przy jego łapach? - zapytała szeptem Hermiona.

- Wygląda jak harfa - powiedział Ron. - Pewno Snape ją zostawił.

- Bestia musiała się obudzić, gdy tylko przestał grać - rzekł Harry. - No, to spróbujmy...

Przyłożył flet Hagrida do ust i zaczął dmuchać. Nie przypominało to żadnej melodii, ale już po pierwszych tonach pies przymknął wszystkie trzy pary oczu. Harry ostrożnie nabrał powietrza i grał dalej. Powoli ucichło war­czenie - potwór zachwiał się lekko, a potem osunął na kolana i w końcu padł na podłogę, pogrążony w głębokim śnie.

- Nie przestawaj grać - ostrzegł Harry’ego Ron, kiedy wyśliznęli się spod peleryny i zaczęli skradać ku klapie w podłodze. Kiedy zbliżyli się do trzech olbrzymich głów, poczuli gorący, cuchnący oddech.

- Chyba uda się nam podnieść tę klapę, co? - szep­nął Ron, zerkając ponad grzbietem psa. - Chcesz iść pier­wsza, Hermiono?

- Nie, nie chcę!

- No dobra.

Ron zacisnął zęby i ostrożnie przestąpił łapy psa. Pochylił się i pociągnął za kółko w klapie, a ta natychmiast się otworzyła.

- Co tam widzisz? - zapytała nerwowo Hermiona.

- Nic... tu jest ciemno... nie ma jak zejść, trzeba tam wskoczyć.

Harry, który wciąż grał na flecie, pomachał drugą ręką, żeby zwrócić uwagę Rona na siebie.

- Chcesz wejść pierwszy? Jesteś pewny? - zapytał Ron. - Nie wiem, jak tam jest głęboko. Daj flet Hermionie, żeby się nie obudził.

Harry podał jej flet. W ciągu kilku sekund ciszy pies warknął i drgnął, ale gdy tylko Hermiona zaczęła grać, znowu zapadł w głęboki sen.

Harry przelazł przez psa i zajrzał w ciemną dziurę. Nie było widać dna.

Opuścił się w dół i zawisł na samych palcach. Potem spojrzał na Rona i rzekł:

- Jeśli coś mi się stanie, nie właźcie za mną. Idźcie prosto do sowiarni i wyślijcie sowę do Dumbledore’a, do­brze?

- Jasne - odpowiedział Ron.

- Mam nadzieję, że za chwilę się zobaczymy...

I puścił się. I zaczął spadać, spadać, spadać, czując pod­much zimnego, wilgotnego powietrza na twarzy, aż...

PLUMP. Wylądował na czymś miękkim. Odetchnął z ulgą, usiadł i pomacał naokoło, bo jeszcze się nie przyzwy­czaił do ciemności. Wyglądało na to, że siedział na czymś w rodzaju rośliny.

- W porządku! - krzyknął w stronę jasnego kwa­dracika wielkości znaczka pocztowego, który majaczył nad jego głową. - Miękkie lądowanie, możecie skakać!

Ron skoczył i wylądował tuż obok niego.

- Z czego to jest? - zapytał, gdy odzyskał oddech.

- Nie wiem, to chyba jakaś roślina. Myślę, że jest tutaj, żeby złagodzić upadek. Hermiono, skacz!

Odległe tony fletu nagle ucichły. Usłyszeli głośne szczek­nięcie, ale Hermiona zdążyła skoczyć. Wylądowała z drugiej strony Harry’ego.

- Musimy być gdzieś bardzo głęboko pod szkołą - powiedziała.

- Dobrze, że to coś tu rośnie - zauważył Ron.

- Dobrze? - wrzasnęła Hermiona. - Popatrzcie na siebie!

Zerwała się na nogi i przywarła do wilgotnej ściany. Nie przyszło to jej łatwo, bo w tej samej chwili, gdy wylądowała, roślina zaczęła oplatać jej nogi grubymi pędami. Harry i Ron byli już uwięzieni - łodygi oplotły im nogi tak mocno, że zaczęły drętwieć.

Hermionie udało się uniknąć ich losu tylko dlatego, że w porę to spostrzegła. Teraz patrzyła, przerażona, jak kole­dzy szamocą się, próbując uwolnić nogi, ale im rozpaczliwiej szarpali za łodygi, tym ciaśniej i mocniej ich oplatały.

- Nie ruszajcie się! - krzyknęła Hermiona. -Wiem co to jest... to diabelskie sidła!

- Och, jak to dobrze, że wiemy, jak to się nazywa, to naprawdę wielka ulga! - warknął Ron, odchylając się, bo złowrogie pędy już sięgały mu szyi.

- Cicho bądź, próbuję sobie przypomnieć przeciwzaklęcie!

- No to się pospiesz, nie mogę oddychać! - wysapał Harry, walcząc ze splotem zaciskającym się wokół jego piersi.

- Diabelskie sidła, diabelskie sidła... Co mówiła pro­fesor Sprout?... Ze to lubi ciemność i wilgoć...

- Więc zapal coś! - wykrztusił Harry.

- Tak... no jasne... ale tu nie ma drewna! - krzyk­nęła Hermiona, wykręcając sobie ręce.

- CZY TY ZWARIOWAŁAŚ? - zawył Ron. - JESTEŚ CZARODZIEJKĄ CZY NIE?

- Och, tak! - powiedziała Hermiona, wyciągnęła różdżkę i machnęła nią, mrucząc coś pod nosem. Z różdżki wyleciały niebieskie płomienie, takie same, jakimi kiedyś podpaliła szatę Snape’a. Po chwili obaj chłopcy poczuli, że uścisk diabelskich łodyg słabnie - kurczyły się i cofały przed światłem i ciepłem. W końcu opadły z nich i byli wolni.

- Całe szczęście, że przykładałaś się do zielarstwa, Her­miono - powiedział Harry, gdy stanął obok niej przy murze, ocierając pot z czoła.

- Tak - dodał Ron - i całe szczęście, że Harry nie stracił głowy w kryzysowej sytuacji... „Tu nie ma drewna”, słowo daję...

- Tędy - rzeki Harry, wskazując na kamienny ko­rytarz. Była to zresztą jedyna droga, którą mogli dokądkol­wiek pójść.

Prócz odgłosów własnych kroków słyszeli tylko ciche kapanie wody. Korytarz biegł w dół, co przypomniało Harry’emu wizytę w podziemiach Gringotta. Nie było to miłe wspomnienie, zwłaszcza kiedy pomyślał o smokach strzegą­cych podobno skrytek w skarbcu... Jeśli spotkają smoka, i to dorosłego... Jeśli Norbert był jeszcze mały, to dorosły...

- Słyszycie? - szepnął Ron.

Harry wytężył słuch. Gdzieś z przodu dochodziły ciche szelesty i jakby pobrzękiwanie.

- Myślisz, że to duch?

- Nie wiem... mnie to przypomina skrzydła...

Doszli do końca korytarza i zobaczyli jasno oświetloną komnatę o wysokim sklepieniu, pełną małych, niezwykle barwnych ptaszków, kłębiących się i wirujących w powie­trzu. Po drugiej stronie były ciężkie drewniane drzwi.

- Myślisz, że rzucą się na nas, jak będziemy szli przez komnatę? - zapytał Ron.

- Chyba tak - odpowiedział Harry. - Nie wy­glądają zbyt groźnie, ale jeśli rzucą się całą chmarą... No, ale nie mamy wyboru... Biegnę.

Wziął głęboki oddech, zasłonił twarz rękami i pobiegł przez komnatę. Spodziewał się ukłuć ostrych dziobów i pa­zurów, ale nic takiego się nie wydarzyło. Dotarł do drzwi bez przeszkód. Nacisnął na klamkę - drzwi były zam­knięte.

Po chwili dobiegli do niego Ron i Hermiona. Wszyscy razem napierali na drzwi, ale ani drgnęły, nawet wówczas, kiedy Hermiona użyła zaklęcia Alohomora.

- No i co teraz? - zapytał Ron.

- Te ptaki... przecież nie mogą tu być dla dekoracji - powiedziała Hermiona.

Popatrzyli na ptaki, szybujące ponad ich głowami, poły­skujące, podzwaniające cicho w powietrzu... Podzwaniające?.

- To nie ptaki! - krzyknął nagle Harry. - To są klucze! Uskrzydlone klucze... popatrzcie uważnie. To zna­czy, że... - Rozejrzał się wokoło, podczas gdy Roni Her­miona przypatrywali się stadu latających kluczy. - Tak! Popatrzcie! Miotły! Musimy złapać właściwy klucz!

- Ale tu są setki: kluczy!

Ron przyjrzał się uważnie dziurce od klucza.

- Musimy szukać dużego, staroświeckiego... prawdo­podobnie srebrnego, jak klamka.

Każde chwyciło miotłę i poderwało się w powietrze, śmigając między rojami skrzydlatych kluczy. Wymachiwali rękami, zakręcali nagle, nurkowali, ale zaczarowane klucze umykały tak szybko, że nie można było złapać choćby jednego.

Ale w końcu Harry był szukającym, i to najmłodszym szukającym w tym stuleciu. Miał wrodzony talent dostrze­gania tego, czego nie widzieli inni. Po minucie szybowania pośród chmary tęczowych skrzydełek dostrzegł wielki sre­brny klucz, który miał jedno skrzydło skrzywione, jakby już ktoś go raz złapał i w pośpiechu wpychał w dziurkę.

- To ten! - zawołał do dwójki przyjaciół. - Ten wielki... tam... nie, tam... z jasnoniebieskimi skrzydłami... z jednej strony pióra są powykrzywiane.

Ron pomknął w kierunku wskazanym przez Harry’ego, rąbnął w sklepienie i o mały włos nie spadł z miotły.

- Musimy go okrążyć! - zawołał Harry, nie spusz­czając wzroku ze srebrnego klucza. - Ron, ty od góry...

Hermiono, trzymaj się niżej i nie pozwalaj mu zlecieć w dół... a ja spróbuję go złapać. Dobra, TERAZ!

Ron zanurkował, Hermiona wystrzeliła w górę, a Harry poszybował prosto na klucz, który pofrunął w kierunku ściany. Harry wychylił się i z niezbyt przyjemnym chrzę­stem przygwoździł klucz jedną ręką do kamiennego muru. Radosne okrzyki Rona i Hermiony odbiły się echem po wysokiej komnacie.

Szybko wylądowali, a Harry pobiegł do drzwi, ściskając w ręku wyrywający się klucz. Wepchnął go szybko do dziurki i przekręcił, a klucz natychmiast wyskoczył i uleciał w powietrze.

- Gotowi? - zapytał Harry z ręką na klamce.

Kiwnęli głowami. Harry otworzył drzwi.

Następna komnata była tak ciemna, że początkowo nic nie widzieli. Jednak kiedy weszli do środka, zapłonęło świa­tło i ich oczom ukazał się zdumiewający widok.

Stali na skraju olbrzymiej szachownicy, za czarnymi fi­gurami, które były większe od nich i wyrzeźbione z czarnego kamienia. Naprzeciw nich, po drugiej stronie komnaty, stały w dwóch rzędach białe figury. Harry emu, Ronowi i Hermionie dreszcz przebiegł po plecach - wysokie figury nie miały twarzy.

- A co teraz zrobimy? - szepnął Harry.

- To przecież jasne, nie? - odpowiedział Ron. - Musimy zagrać i wygrać drogę przez pokój. Za białymi figurami widniały kolejne drzwi.

- Ale jak? - zapytała Hermiona.

- Chyba będziemy musieli sami łazić po szachownicy - powiedział Ron.

Podszedł do czarnego skoczka i wyciągnął rękę, żeby go dotknąć. Koń natychmiast zaczął grzebać kopytami po kamiennej posadzce, a rycerz zwrócił ku Ronowi głowę w przyłbicy.

- Czy mamy... ee... przyłączyć się do was, żeby przejść na drugą stronę?

Czarny rycerz skinął głową. Ron odwrócił się do przyjaciół.

- Zaraz, niech pomyślę... Wydaje mi się, że musimy zastąpić trzy czarne figury...

Harry i Hermiona stali spokojnie, dając mu czas do namysłu. W końcu oznajmił:

- Słuchajcie, nie obraźcie się, ale nie jesteście najlepsi w szachach...

- Dobra, nie obrażamy się - przerwał mu Harry. - Po prostu nam powiedz, co mamy robić.

- No więc tak... Harry, zajmij miejsce tego gońca, a ty, Hermiono, stań na miejscu tej wieży.

- A ty?

- Ja będę skoczkiem.

Figury chyba to usłyszały, bo kiedy skończył, skoczek, goniec i wieża odwróciły się plecami do białych figur i zeszły z szachownicy, pozostawiając trzy puste miejsca dla Harry’ego, Rona i Hermiony.

- Białe zawsze zaczynają - powiedział Ron, zerka­jąc na szachownicę. - Tak... zobaczcie...

Biały pion posunął się do przodu o dwa pola.

Ron zaczął kierować czarnymi figurami. Przenosiły się posłusznie tam, gdzie im polecił. Harry’emu drżały kolana. A jeśli przegrają?

- Harry... przesuń się o cztery pola w prawo.

Pierwszego prawdziwego wstrząsu doznali, kiedy stracili drugiego skoczka. Biała królowa przewróciła go na posadz­kę i powlokła poza szachownicę, gdzie został, leżąc twarzą w dół.

- Musiałem na to pozwolić - powiedział Ron, ale minę miał lekko przerażoną. - Hermiono, teraz możesz zbić tego gońca. No, bierz go.

Za każdym razem, gdy zrobili zły ruch, białe były bezlitosne. Wkrótce pod ścianą piętrzył się stos czarnych figur. Dwukrotnie Ron dostrzegł w ostatniej chwili, że Harry i Hermiona są zagrożeni. On sam miotał się po szachownicy, zbijając prawie tyle samo białych figur, ile stracili czarnych.

- Już jesteśmy blisko - mruknął nagle. - Zaraz, niech pomyślę... niech pomyślę...

Biała królowa zwróciła ku niemu oblicze bez twarzy.

- Tak... - powiedział cicho Ron - jest tylko jed­no wyjście... muszę dać się zabić.

- NIE! - krzyknęli Harry i Hermiona.

- To są szachy! - szepnął Ron. - Trzeba ponosić ofiary! Zrobię ruch o jedno pole do przodu, ona mnie zbije... a ty, Harry, będziesz mógł zamalować ich króla!

- Ale...

- Chcesz powstrzymać Snape’a czy nie?

- Ron...

- Słuchaj, jeśli się nie pospieszysz, on może wykraść Kamień!

Nie było innego wyjścia.

- Gotów? - zawołał Ron, a twarz mu pobladła. - Idę tutaj... a jak wygracie, nie marudźcie, tylko...

Zrobił krok do przodu, a biała królowa natychmiast się na niego rzuciła i uderzyła go w głowę kamienną ręką. Padł na posadzkę. Hermiona krzyknęła, ale nie ruszyła się ze swojego pola. Biała królowa zwlokła Rona poza szachowni­cę. Wyglądał, jakby zemdlał.

Harry zrobił trzy kroki w lewo.

Biały król zerwał koronę z głowy i cisnął mu ją pod nogi. Wygrali. Figury rozstąpiły się i skłoniły, pozostawiając im wolną drogę do drzwi. Harry i Hermiona rzucili ostatnie rozpaczliwe spojrzenie na Rona i przebiegli przez drzwi do następnej komnaty.

- A jeśli on...

- Nic mu nie będzie - powiedział Harry, starając się przekonać samego siebie. - Co mamy dalej?

- Była już Sprout ze swoimi diabelskimi sidłami, Flitwick musiał zakląć te klucze, McGonagall zaczarowała sza­chy.. . to znaczy, że czekają nas zaklęcia Quirrella i Snape’a...

Doszli do kolejnych drzwi.

- W porządku? - szepnął Harry.

- Wchodź.

Harry pchnął drzwi.

Obrzydliwy zapach uderzył ich w nozdrza, aż musieli zakryć twarze szatami. Oczy zaszły im łzami, ale zdołali zobaczyć na podłodze trolla, jeszcze większego od tego, którego kiedyś spotkali. Leżał jak martwy, z krwawym guzem na czole.

- No dobrze, że nie musimy z nim walczyć - szep­nął Harry, kiedy przeszli ostrożnie nad jedną z potężnych nóg. - Szybko, zwiewajmy stąd, bo tracę oddech.

Otworzył następne drzwi i oboje zawahali się, nie wie­dząc, co ich czeka za nimi, ale zobaczyli tylko stół, a na nim siedem butelek różnego kształtu, ustawionych w równym rzędzie.

- To robota Snape’a - powiedział Harry. - Co mamy zrobić?

Przekroczyli próg i natychmiast buchnął za nimi ogień, odcinając im powrotną drogę. Był to jednak zwykły ogień: płomienie miały barwę purpury. W tej samej chwili czarne płomienie ogarnęły drzwi w przeciwległej ścianie. Znaleźli się w pułapce.

- Zobacz! - Hermiona chwyciła zwój pergaminu leżący obok butelek. Harry zajrzał jej przez ramię i razem odczytali następujące słowa:

Groza czyha za wami, a szczęście przed wami,

Dwie z nas wam pomogą, żadna nie omami,

Jedna z siedmiu pozwoli pójść dalej przed siebie,

Inna pozwoli wrócić temu, który jest tu potrzebie,

Dwie z nas kryją zacne wino pokrzywowe,

Trzy truciznę wsączą w serce oraz w głowę.

Wybieraj, jeśli nie chcesz cierpieć tutaj wiecznie,

Oto cztery wskazówki, jak przeżyć bezpiecznie:

Pierwsza: jakkolwiek chytrze trucizna się skrywa,

Jest zawsze z lewej strony tego, co dala pokrzywa;

Druga: różną mają zawartość butelki ostatnie,

Lecz jeśli chcesz iść naprzód, nie pij płynu z żadnej;

Trzecia: różne mają flaszki kształty i wymiary,

Lecz najmniejsza i największa kryją dobre czary;

Czwarta: obie drugie od końca smak podobny mają,

Choć wyglądem całkiem się nie przypominają.

Hermiona głośno westchnęła, a Harry ze zdumieniem zobaczył uśmiech na jej twarzy.

- Wspaniale - powiedziała. - To nie jest magia, to logika. Zwykła zagadka. Wielu najpotężniejszych czaro­dziejów nie ma pojęcia o logice. Dla nich to pułapka bez wyjścia.

- A dla nas nie?

- Oczywiście, że nie. Mamy tu wszystko, czego nam potrzeba. Siedem butelek: w trzech jest trucizna, w dwóch wino, jedna przeprowadzi nas bezpiecznie przez czarny ogień, a jedna cofnie nas do ognia purpurowego.

- Ale skąd mamy wiedzieć, którą wypić?

- Daj mi minutę.

Hermiona przeczytała tekst kilka razy. Potem przeszła tam i z powrotem wzdłuż stołu, mrucząc coś do siebie i wskazując palcem na różne butelki. W końcu klasnęła w dłonie.

- Mam - oznajmiła. - Najmniejsza butelka prze­prowadzi nas przez czarny ogień, do Kamienia. Harry spojrzał na mały flakonik.

- Tego płynu jest tak mało, że wystarczy tylko dla jednej osoby. Zaledwie jeden mały łyczek. Popatrzyli po sobie.

- A która pozwoli przejść z powrotem przez purpuro­we płomienie?

Hermiona wskazała na pękatą butelkę, ostatnią po pra­wej stronie.

- Wypijesz to - rzekł Harry. - Tak, posłuchaj mnie. Wróć i zajmij się Ronem. Weźcie miotły z komnaty z uskrzydlonymi kluczami. Pozwolą wam unieść się tym szybem aż do klapy w podłodze i przelecieć nad Puszkiem. Potem lećcie prosto do sowiarni i wyślijcie Hedwigę do Dumbledore’a. Potrzebujemy jego pomocy. Może mi się uda powstrzymać Snape’a przez pewien czas, ale chyba nie na długo. Nie mogę z nim się równać.

- Ale, Harry... a jeśli jest z nim Sam-Wiesz-Kto?

- No cóż... Raz już miałem szczęście - odpowie­dział Harry, wskazując na swoją bliznę. - Może dopisze mi i tym razem.

Hermionie drżały wargi. Nagle podskoczyła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Hermiono!

- Harry... wiesz, jesteś naprawdę wielkim czarodzie­jem.

- Ty jesteś o wiele lepsza - powiedział Harry, bar­dzo zmieszany, kiedy go puściła.

- Ja! Książki! I trochę inteligencji! Są ważniejsze rze­czy... przyjaźń i męstwo... i... och, Harry... bądź ostrożny!

- Ty wypij pierwsza - rzekł Harry. - Jesteś pew­na, która jest która, tak?

- Oczywiście.

Łyknęła zdrowo z pękatej butelki i wstrząsnęła się.

- To nie była trucizna? - zapytał Harry z niepo­kojem.

- Nie... ale przypomina lód.

- Szybko, idź, bo to może działać krótko.

- Powodzenia... bądź ostrożny...

- IDŹ!

Hermiona odwróciła się i przeszła przez purpurowe pło­mienie.

Harry wziął głęboki oddech i podniósł mały flakonik. Stanął twarzą do czarnych płomieni.

- No to idę - powiedział i jednym łykiem wypił zawartość.

Poczuł się rzeczywiście tak, jakby krew zamieniła mu się w lód. Odstawił flakonik i ruszył naprzód; zobaczył, jak czarne płomienie liżą mu ciało, ale ich nie czuł - przez chwilę nie widział nic prócz ciemnego ognia - i oto był już po drugiej stronie, w ostatniej komnacie.

Ktoś już tam był, ale nie był to Snape. I nie był to nawet Voldemort.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Наши рекомендации