Atelier de réparation

T e c h n i k B e r n d w i j e s i ę z b ó l u, wciskając twarz w oparcie złotego fotela. Coś złego stało się z jego nogą i coś jeszcze gorszego z piersią.

Radio jest w beznadziejnym stanie. Kabel zasilający został przerwany, nie ma połączenia z anteną nad powierzchnią gruntu i Werner nie zdziwiłby się, gdyby regulator częstotliwości był zepsuty. W słabnącym żółtym świetle latarki Volkheimera po kolei ogląda zmiażdżone wtyczki. Wydaje mu się, że wskutek bombardowania stracił słuch w lewym uchu. Prawe stopniowo odzyskuje sprawność. Dzwonienie cichnie, zaczyna coś słyszeć.

Trzask dogasających pożarów.

Stękanie hotelu w górze.

Od czasu do czasu dziwne odgłosy kapiącej wody.

Volkheimer rozpaczliwie próbuje usunąć gruz blokujący drzwi wyjściowe. Jego technika jest następująca: kuca pod zawalonym sufitem, dysząc i trzymając w rękach kawał poskręcanego pręta zbrojeniowego. Włącza latarkę i przygląda się gruzowisku, szukając rzeczy, które mógłby z niego wyciągnąć. Zapamiętuje ich ułożenie. Później gasi światło, by oszczędzać baterię, i zaczyna pracować w ciemności. Kiedy znowu włącza latarkę, zablokowane schody wyglądają tak samo. Plątanina metalu, cegieł i belek, tak sprasowana, że nie przebiłoby się przez nią nawet dwudziestu ludzi.

Proszę – mówi Volkheimer. Czy zdaje on sobie sprawę, że wypowiada te słowa na głos, tego Werner nie wie. Ale słyszy je w prawym uchu jak daleką modlitwę. Proszę. Proszę. Jakby do tej chwili dwudziestojednoletni Frank Volkheimer mógł znieść w czasie tej wojny wszystko, lecz ta ostatnia niesprawiedliwość przekroczyła granice jego wytrzymałości.

Pożar szalejący wyżej powinien już wyssać z piwnicy cały tlen. Wszyscy powinni się udusić. Spłacone długi, zamknięte konto. A jednak oddychają. Trzy pęknięte belki w suficie podtrzymują Bóg jeden wie jaki ciężar: dziesięć ton ruin spalonego hotelu, trupy ośmiu żołnierzy Luftwaffe obsługujących działo przeciwlotnicze i niezliczone skrzynie z pociskami. Może wszyscy trzej muszą zapłacić jeszcze większą cenę, może czeka ich ostateczny wyrok? Wernera za dziesięć tysięcy niewielkich zdrad, Bernda za niezliczone przestępstwa, a Volkheimera za to, że stał się narzędziem, wykonawcą rozkazów, ostrzem miecza Rzeszy.

Najpierw piwnica korsarza, zbudowana, by chronić złoto, broń, dziwne wyposażenie pszczelarskie. Później piwnica na wino. Wreszcie kącik majstra od wszystkiego. Atelier de réparation, myśli Werner, komnata, w której trzeba spłacić długi. Miejsce równie dobre jak każde inne. Z pewnością są na świecie ludzie, którzy uważają, że ci trzej niemieccy żołnierze powinni spłacić długi.

Dwie puszki

K i e d y M a r i e - L a u r e s i ę b u d z i, jest zlana potem pod płaszczem stryjecznego dziadka i uwiera ją w pierś maleńki model domu.

Czy już świta? Wchodzi po drabinie i przyciska ucho do klapy w podłodze. Nie słychać syren. Może dom się spalił, gdy spała? Albo przespała ostatnie godziny wojny i miasto jest już wyzwolone? Na ulicach może się roić od ludzi: ochotników, żandarmów, strażaków. Nawet Amerykanów. Powinna otworzyć klapę i wyjść frontowymi drzwiami na rue Vauborel.

A jeśli Niemcy dalej bronią Saint-Malo? Jeśli właśnie w tej chwili maszerują od domu do domu i rozstrzeliwują każdego, kogo zobaczą?

Zaczeka. Lada chwila odnajdzie ją Étienne – na pewno zrobi wszystko, by do niej dotrzeć.

A może stryjeczny dziadek siedzi skulony w jakimś kącie, obejmując głowę ramionami? Widzi demony. Albo nie żyje.

Marie-Laure powtarza sobie, że powinna oszczędzać chleb, lecz jest strasznie głodna, a bochenek zaczyna czerstwieć, toteż błyskawicznie go zjada.

Gdyby tylko zabrała ze sobą książkę…

Chodzi w pończochach po piwnicy. Zwinięty dywan, którego wnętrze pachnie trocinami: myszy. Drewniana skrzynka ze starymi papierami. Zabytkowa lampa. Pojemniki, w których madame Manec przygotowywała przetwory. Dwie pełne puszki na półce pod sufitem – prawdziwy cud! W całej kuchni nie ma już prawie nic do jedzenia – tylko mąka kukurydziana i dwie lub trzy butelki skwaśniałego beaujolais – a tu, w piwnicy, są dwie ciężkie puszki.

Groch? Fasola? Może ziarno? Byle tylko nie oliwa, modli się; czy puszki z oliwą nie są większe? Kiedy nimi potrząsa, nic nie słychać. Zastanawia się, jakie są szanse, że jedna z puszek zawiera brzoskwinie madame Manec, jasne brzoskwinie z Langwedocji kupowane w skrzynkach, obierane, dzielone na ćwiartki i gotowane z cukrem. Pachniała nimi cała kuchnia, wszystko wydawało się kolorowe, Marie-Laure miała palce lepkie od syropu. Teraz ogarnia ją coś w rodzaju uniesienia.

Étienne przeoczył dwie puszki!

Ale nadmierny optymizm może się źle skończyć. Groch. Albo fasola. Bardzo by się z tego ucieszyła. Wkłada puszki do kieszeni płaszcza stryja i znów dotyka niewielkiego domku w kieszeni sukienki, po czym siada na kufrze, ściska w obu dłoniach laskę i próbuje nie myśleć o pęcherzu.

Raz, gdy miała osiem lub dziewięć lat, ojciec zabrał ją do Panteonu w Paryżu i opisał wahadło Foucaulta. Jego końcówka, mówił, to złota kula w kształcie dziecięcego bąka. Wisi ona na drucie o długości sześćdziesięciu siedmiu metrów, a zmiana trajektorii ruchu wahadła stanowi niezbity dowód na to, że Ziemia wiruje wokół własnej osi. Kiedy Marie-Laure stała obok świszczącej metalowej kuli i trzymała rękę na poręczy, ojciec powiedział, że wahadło Foucaulta nigdy się nie zatrzyma. To ją najbardziej uderzyło. Wahadło będzie się poruszać, gdy wyjdzie z ojcem z Pantenonu, gdy zaśnie tej nocy. Kiedy o nim zapomni, kiedy przeżyje całe swoje życie i umrze.

Teraz ma wrażenie, że słyszy wahadło przecinające powietrze tuż przed sobą: ogromna złocista kula wielkości beczki nieustannie się kołysze, nigdy się nie zatrzymuje. Bez końca wypisuje na posadzce nieludzką prawdę.

Rue Vauborel numer 4

P o p i ó ł , p o p i ó ł : ś n i e g w s i e r p n i u. Po śniadaniu znów zaczął się sporadyczny ostrzał artyleryjski, a teraz, około siódmej wieczorem, działa umilkły. Gdzieś rozlegają się serie z karabinu maszynowego, odgłos przypominający przesuwanie w palcach szklanych paciorków. Starszy sierżant von Rumpel niesie menażkę, sześć ampułek morfiny i pistolet. Przekracza tamę i idzie groblą w stronę Saint-Malo, olbrzymiej dymiącej twierdzy. Nabrzeże w porcie zostało rozbite w wielu miejscach. Widać kuter rybacki dryfujący kilem do góry.

Na starym mieście rue de Dinan wypełniają góry kamiennych bloków, worków, okiennic, gałęzi, żelaznych krat. Rozbite skrzynki na kwiaty, zwęglone framugi okien, odłamki szkła. Niektóre budynki ciągle dymią i chociaż von Rumpel przyciska do ust i nosa mokrą chusteczkę, musi się kilka razy zatrzymać, by złapać oddech.

Widzi martwego konia, który zaczyna puchnąć. Widzi fotel obity prążkowanym zielonym aksamitem. Widzi podartą markizę z nazwą bistra. W wybitych oknach kołyszą się leniwie zasłony, pada na nie dziwne, migotliwe światło, które wywołuje w nim niepokój. Wokół latają tam i z powrotem jaskółki, szukając zniszczonych gniazd; wydaje się, że w dali ktoś krzyczy, a może to wiatr? Wybuchy zerwały wiele szyldów sklepowych; ze ścian sterczą puste pałąki.

Za von Rumplem biegnie skomlący sznaucer. Nikt nie krzyczy z okien, by go ostrzec przed minami. Przechodzi cztery przecznice i spotyka tylko jedną osobę, kobietę stojącą przed budynkiem, który poprzedniego dnia był kinem. Trzyma w ręku śmietniczkę, lecz nigdzie nie widać miotły. Spogląda na von Rumpla obłąkanym wzrokiem. Przez otwarte okno za jej plecami widać rzędy foteli zmiażdżonych przez zawalony sufit. Dalej znajduje się ekran, nieskazitelnie czysty, nawet nieokopcony przez dym.

– Seans zacznie się dopiero o ósmej – mówi kobieta po francusku z bretońskim akcentem, a von Rumpel kiwa do niej głową i idzie dalej, kulejąc.

Na rue Vauborel spadły z dachów ogromne ilości dachówek z łupku i rozbiły się na ulicy. W górze fruwają kawałki spalonego papieru. Nie widać mew. Brylant musi być w domu, nawet jeśli wybuchł tam pożar. Wyjmie go z popiołów jak cieple jajko.

Ale wysoka, smukła kamienica jest prawie nietknięta. Jedenaście okien od frontu, większość z wybitymi szybami. Niebieskie framugi okien, stary, poszarzały granit, brązowe parapety. Ciągle wiszą cztery z sześciu skrzynek na kwiaty. Na frontowych drzwiach znajduje się obowiązkowa lista lokatorów:

M. Étienne LeBlanc, 63 lata.

Mlle Marie-Laure LeBlanc, 16 lat.

Jak wiele niebezpieczeństw jest gotów znosić von Rumpel. Dla Rzeszy. Dla siebie.

Nikt go nie zatrzymuje. Nie nadlatują z wyciem pociski. Czasem najlepiej przebywać w oku cyklonu.

Stan posiadania

K i e d y j e s t d z i e ń, a kiedy noc? Wydaje się, że miarą czasu stały się błyski. Volkheimer na przemian gasi i zapala latarkę.

Werner obserwuje w odbitym świetle pokrytą popiołem twarz Volkheimera, który pochyla się nad Berndem i próbuje mu pomóc. Pij! – odczytuje ruch jego warg. Volkheimer przykłada manierkę do ust Bernda; na strzaskanym suficie tańczą cienie niczym krąg upiorów szykujących się do uczty.

Bernd z paniką w oczach odwraca twarz i próbuje obejrzeć swoją nogę.

Latarka gaśnie i znów zapada ciemność.

Werner ma w plecaku swój dziecięcy notatnik, koc i suche skarpetki. Trzy racje żywnościowe. To jedyne jedzenie, jakie posiadają. Volkheimer nie ma jedzenia. Bernd nie ma jedzenia. Zostały tylko dwie manierki wody, w połowie puste. Volkheimer odkrył w kącie wiadro z pędzlami; na dnie znajduje się wodnista ciecz, ale jak bardzo musieliby być zdesperowani, by ją pić?

Dwa granaty trzonkowe. Model 24, po jednym w bocznych kieszeniach bluzy Volkheimera. Wydrążona drewniana rączka, materiał wybuchowy w metalowej puszce – chłopcy w Schulpforcie nazywali te granaty tłuczkami do kartofli. Bernd już dwukrotnie prosił Volkheimera, by spróbował wysadzić nimi zablokowaną klatkę schodową – może zdołaliby się uwolnić? Ale detonacja granatów w piwnicy, w tak ciasnej przestrzeni, wśród gruzu pełnego pocisków kalibru 88 mm, byłaby samobójstwem.

Jest jeszcze karabin, Karabiner 98K z zamkiem ryglowym należący do Volkheimera, z pięcioma pociskami. Wystarczy, myśli Werner. Mają mnóstwo amunicji. Potrzebują tylko trzech kul, po jednej dla każdego.

Czasami, siedząc w ciemności, Werner ma wrażenie, że w piwnicy pojawia się lekka poświata, może sącząca się spośród gruzu, nabierająca czerwonawej barwy, gdy sierpniowy dzień zbliża się do końca. Po jakimś czasie spostrzega, że nawet zupełna ciemność nie jest całkowitą ciemnością; wiele razy wydaje mu się, że kiedy przesuwa przed oczami swoje rozczapierzone palce, widzi ich zarysy.

Werner myśli o swoim dzieciństwie, obłokach pyłu węglowego wiszących w powietrzu w zimowe ranki. W Zollverein na parapetach okiennych, w uszach dzieci, w ich płucach osiada czarna sadza, a tu, w tej piwnicy, wszystko pokrywa biały pył, jakby Werner znalazł się w pułapce w głębi kopalni, podobnej do tej, w której zginął jego ojciec, a jednak stanowiącej jej negatyw.

Znowu mrok. Znowu światło. Przed Wernerem materializuje się groteskowa, pokryta popiołem twarz Volkheimera. Dystynkcje na jednym z barków są częściowo oddarte. Sierżant pokazuje Wernerowi w świetle latarki, że trzyma dwa pogięte śrubokręty i pudło z bezpiecznikami elektrycznymi.

– Radio – mówi do zdrowego ucha Wernera. – Spałeś choć trochę?

Oświetla własną twarz. Zanim wyczerpią się baterie – mówią usta.

Werner kręci głową. Radio jest w beznadziejnym stanie. Chciałby zamknąć oczy, zapomnieć, skapitulować. Czekać, aż jego skroni dotknie lufa karabinu. Ale Volkheimer pragnie go przekonać, że warto żyć.

Wolframowe włókno żarówki w latarce staje się żółte: jest już słabsze. Oświetlone wargi Volkheimera wydają się w ciemności czerwone. Mamy coraz mniej czasu – mówią. Budynek stęka. Werner widzi zieloną trawę, latające muchy, światło słońca. Szeroko otwarta brama letniej posiadłości. Kiedy po Bernda przyjdzie śmierć, może zabrać również jego. Nie musi się fatygować dwa razy.

Twoja siostra – mówi Volkheimer. Pomyśl o swojej siostrze.

Alarm

M a r i e - L a u r e n i e m o ż e już wytrzymać: musi iść do toalety. Wchodzi po szczeblach drabiny, wstrzymuje oddech i liczy uderzenia serca. Trzydzieści. Czterdzieści. Na zewnątrz panuje cisza. Wreszcie otwiera klapę i wchodzi do kuchni.

Nikt do niej nie strzela. Nie słyszy eksplozji.

Przeciska się między półkami leżącymi na podłodze i wchodzi do maleńkiego pokoiku madame Manec. W kieszeniach płaszcza stryjecznego dziadka ciężko kołyszą się puszki. Piecze ją gardło, piecze nos. Dym jest tu nieco rzadszy.

Robi siusiu do nocnika stojącego obok łóżka madame Manec. Podciąga pończochy i zapina płaszcz stryjecznego dziadka. Czy jest popołudnie? Po raz tysięczny żałuje, że nie może porozmawiać z ojcem. Czy nie powinna opuścić miasta, zwłaszcza jeśli ciągle jest jasno, i spróbować kogoś znaleźć?

Pomógłby jej jakiś żołnierz. Każdy by jej pomógł. Jednak natychmiast zaczyna w to wątpić.

Zdaje sobie sprawę, że z głodu uginają się pod nią nogi. W chaosie panującym w kuchni nie może znaleźć otwieracza do puszek, lecz wyjmuje z szuflady ze sztućcami nóż do obierania owoców i bierze dużą, szorstką cegłę, którą madame Manec blokowała drzwiczki pieca.

Zje zawartość dwóch puszek, a później zaczeka w domu. Może stryj wróci albo ona sama usłyszy kogoś przechodzącego ulicą – woźnego magistratu rozlepiającego plakaty, strażaka, uprzejmego amerykańskiego żołnierza. Jeśli nikt się nie pojawi, a ona znowu poczuje głód, wyjdzie na zrujnowaną ulicę.

Najpierw wchodzi na drugie piętro, by napić się wody z wanny. Przykłada usta do powierzchni płynu i wciąga go długimi łykami. Bulgocze jej w żołądku. Sztuczka, której ona i Étienne nauczyli się w czasie setek skromnych posiłków: przed jedzeniem wypij jak najwięcej wody, by szybciej poczuć sytość.

– Przynajmniej postąpiłam sprytnie z wodą, tato – mówi na głos.

Później siada na podeście drugiego piętra, opierając się plecami o stolik telefoniczny. Wkłada jedną z puszek między uda, przykłada czubek noża do wieczka i unosi cegłę, by uderzyć w rękojeść. Ale wcześniej drut rozpięty za jej plecami uruchamia dzwonek: ktoś wchodzi do domu.

Pięć

Styczeń 1941

Styczniowe ferie

K o m e n d a n t w y g ł a s z a p r z e m ó w i e n i e o cnocie, rodzinie i symbolicznej pochodni niesionej przez kadetów Schulpforty, jasnym płomieniu, który oczyszcza niemieckie domy. Bez przerwy mówi o Führerze, a Werner obojętnie słucha potoku znajomych słów. Jeden z najbardziej odważnych chłopców mruczy później:

– O tak, mam w brzuchu pochodnię!…

W sypialni Frederick pochyla się nad pryczą Wernera. Ma opuchniętą twarz pokrytą fioletowymi i żółtymi sińcami.

– Może pojechałbyś ze mną do Berlina? Ojciec pracuje, ale poznałbyś matkę.

Od dwóch tygodni Frederick kuleje i nie może szybko chodzić, ale zawsze, gdy odzywa się do Wernera, mówi charakterystycznym dla siebie łagodnym, dobrodusznym tonem. Nigdy nie oskarżył go o zdradę, choć Werner przyglądał się bezczynnie, gdy przyjaciela bito. Później również nic nie zrobił: Nie spuścił lania Rödlowi, nie wycelował karabinu w Bastiana ani nie zaczął walić gniewnie pięścią w drzwi Hauptmanna, domagając się sprawiedliwości. Frederick zachowuje się, jakby rozumiał, że obaj podążają dwiema różnymi drogami i że nie mogą z nich zboczyć.

– Nie mam… – odzywa się Werner.

– Mama zapłaci za twój bilet – przerywa Frederick, cofa głowę i wyciąga się na pryczy. – To drobnostka.

Podróż pociągiem to senny, sześciogodzinny poemat epicki. Co kilkadziesiąt minut rozklekotany wagon zostaje przetoczony na bocznicę, by przepuścić eszelony pełne żołnierzy śpieszących na front. Wysiadają na pogrążonym w półmroku dworcu kolejowym o czarnych ścianach, wspinają się po długich schodach, gdzie na każdym stopniu znajduje się to samo zdanie – Berlin pali papierosy marki Juno! – i wychodzą na ulice największego miasta, jakie Werner kiedykolwiek widział.

Berlin! Sama ta nazwa brzmi jak dwa ostre uderzenia w dzwon chwały. Stolica nauki, siedziba Führera, miasto, gdzie pracowali Einstein, Staudinger, Bayer. Gdzieś na tych ulicach wynaleziono plastik, odkryto promieniowanie rentgenowskie, sformułowano teorię dryfu kontynentów. Jakie cuda tworzą tu dziś naukowcy? Doktor Hauptmann mówi, że roboty bojowe o nadludzkich możliwościach, maszyny pozwalające panować nad pogodą i pociski, którymi można kierować z odległości kilku tysięcy kilometrów.

Z nieba spadają srebrne nitki zamarzniętego deszczu. Aż po horyzont ciągną się szare domy, przytulone do siebie, jakby próbowały się nawzajem ogrzać. Werner i Frederick mijają sklepy pełne wiszących połci mięsa, pijaka z zepsutą mandoliną na kolanach i trzy skulone pod markizą prostytutki, które zaczepiają chłopców w mundurach.

Frederick prowadzi Wernera do czteropiętrowego budynku w odległości przecznicy od ładnej alei o nazwie Knesebeckstrasse. Dzwoni do mieszkania numer 2; w odpowiedzi rozlega się brzęczyk i drzwi się otwierają. Frederick naciska guzik i na górnych piętrach budynku coś grzechocze.

– Macie windę?!

Frederick się uśmiecha. Winda zjeżdża ze zgrzytem, zatrzymuje się na parterze i Frederick otwiera do wewnątrz drewniane drzwi. W czasie jazdy Werner z podziwem ogląda wnętrze kamienicy.

– Czy możemy jeszcze raz pojechać windą? – pyta, gdy docierają do drugiego piętra.

Frederick wybucha śmiechem. Jadą w dół. Znowu do góry. W dół, do góry, po raz czwarty na parter. Werner spogląda na kable i przeciwwagę nad kabiną, próbując zrozumieć działanie mechanizmu, gdy wtem do budynku wchodzi drobna kobieta i strząsa z parasolki krople wody. W drugiej ręce trzyma papierową torbę. Szybko zerka na mundury chłopców, zauważa intensywną biel włosów Wernera i fioletowe sińce pod oczami Fredericka. Na piersi ma starannie przyszytą do płaszcza żółtą gwiazdę. Dwa identyczne trójkąty, jeden wierzchołek w górę, drugi w dół. Z czubka parasolki kapią krople wody.

– Dzień dobry, Frau Schwartzenberger – mówi Frederick. Opiera się plecami o ścianę windy i gestem zaprasza kobietę do środka.

Kobieta wciska się do kabiny, a Werner wchodzi za nią. Z jej torby wystaje wiecheć przywiędłej zieleniny. Widać, że od płaszcza zaczął się odpruwać kołnierz; nitki pękają. Gdyby się odwróciła w stronę Wernera, ich oczy znajdowałyby się w odległości dziesięciu centymetrów.

Frederick naciska guzik z numerem 2, a potem 4. Nikt się nie odzywa. Stara kobieta pociera jedną z brwi drżącym palcem wskazującym. Winda pokonuje z grzechotem dwa piętra. Frederick otwiera drzwi i wychodzi razem z Wernerem. Werner patrzy na szare buty kobiety przesuwające się przed jego nosem. Otwierają się drzwi mieszkania numer 2 i staje w nich kobieta w fartuchu, z pulchnymi ramionami i policzkami pokrytymi delikatnym meszkiem. Wybiega na korytarz i obejmuje Fredericka. Całuje go w oba policzki, a później dotyka kciukami sińców pod jego oczami.

– Nic się nie stało, Fanni, bawiliśmy się.

Mieszkanie jest schludne i lśniące, wyłożone grubymi dywanami tłumiącymi dźwięk. Z wielkich okien wychodzących na tyły budynku widać korony czterech bezlistnych lip. Na dworze w dalszym ciągu pada marznący deszcz.

– Mamy jeszcze nie ma – mówi Fanni, wygładzając obiema rękami fartuch. Nie spuszcza wzroku z Fredericka. – Jesteś pewien, że nic ci nie jest?

– Naturalnie – odpowiada Frederick, po czym wchodzi z Wernerem do ciepłej, czystej sypialni. Wyciąga szufladę, a gdy się odwraca, na nosie ma okulary w czarnych oprawkach. Spogląda nieśmiało na Wernera. – Och, daj spokój! Przecież musiałeś zauważyć.

W okularach Frederick wydaje się łagodniejszy, jego twarz wygląda rozsądniej – właśnie taki jest naprawdę, myśli Werner. Chłopiec o delikatnej cerze, w okularach, z włosami o barwie karmelu i ledwo zauważalnym śladem wąsów nad górną wargą. Miłośnik ptaków. Dziecko zamożnych rodziców.

– Prawie nie trafiam do tarczy w czasie ćwiczeń ze strzelania. Naprawdę nie wiedziałeś?

– Może. Może się domyślałem – odpowiada Werner. – Jak przeszedłeś badanie wzroku?

– Nauczyłem się tablic na pamięć.

– Nie mają kilku różnych?

– Nauczyłem się wszystkich czterech. Zdobył je dla mnie ojciec, a mama pomagała mi się uczyć.

– A twoja lornetka?

– Kalibrowano dla mnie soczewki. Trwało to wieczność.

Siedzą w dużej kuchni przy pieńku rzeźnickim z marmurowym blatem. Służąca o imieniu Fanni przynosi bochenek ciemnego chleba i okrągły kawałek sera; uśmiecha się do Fredericka, stawiając je na stole. Rozmawiają o Bożym Narodzeniu – Frederick żałuje, że nie mógł spędzić świąt w domu. Służąca wychodzi przez uchylne drzwi i wraca z dwoma białymi porcelanowymi talerzami, które są tak cienkie, że dźwięczą, gdy stawia je na blacie.

Wernerowi kręci się w głowie. Winda! Żydówka! Służąca! Berlin! Idą do pokoju Fredericka, pełnego ołowianych żołnierzyków, modeli samolotów i drewnianych skrzynek z komiksami. Leżą na brzuchu i przeglądają komiksy; cieszą się, że są z dala od szkoły, i zerkają na siebie od czasu do czasu, jakby się zastanawiali, czy ich przyjaźń przetrwa w innym otoczeniu.

– Wychodzę! – woła Fanni, a kiedy zamykają się za nią drzwi, Frederick bierze Wernera za łokieć, prowadzi do salonu, wchodzi na drewniany podest biegnący wzdłuż wysokich półek, odsuwa duży wiklinowy kosz i wyjmuje dwa olbrzymie tomy w złocistych pokrowcach, każdy wielkości materacyka z dziecięcej kołyski. – Popatrz! – mówi z entuzjazmem, wpatrując się błyszczącymi oczami w książki. – Właśnie to chciałem ci pokazać.

W środku znajdują się przepiękne, barwne rysunki ptaków. Dwa białe sokoły lecą obok siebie z otwartymi dziobami. Krwistoczerwony flaming pochyla dziób o czarnym końcu nad nieruchomą powierzchnią wody. Śnieżnobiałe gęsi stoją na przylądku i spoglądają na zachmurzone niebo. Frederick obraca stronice obiema rękami. Mucharek. Nurogęś. Dzięcioł skromny. Na ilustracjach wiele ptaków jest większych niż w rzeczywistości.

– Audubon był Amerykaninem – mówi Frederick. – Całe lata chodził po bagnach i lasach, kiedy jeszcze Stany Zjednoczone składały się głównie z bagien i lasów. Obserwował jednego ptaka przez cały dzień. Później zabijał go, podpierał drutami i patykami i malował. Prawdopodobnie wiedział o ptakach więcej niż jakikolwiek człowiek przed nim lub po nim. Kiedy już namalował ptaka, zjadał go, wyobrażasz sobie? – Głos Fredericka drży z podniecenia. Chłopak unosi wzrok. – Biała mgiełka, dubeltówka na ramieniu i oczy wpatrzone w niebo, prawda?

Werner próbuje wyobrazić sobie to, co widzi Frederick: epokę przed wynalezieniem fotografii, przed wynalezieniem lornetek. Nagle pojawił się człowiek, który postanowił wędrować po dziewiczych pustkowiach i malować ptaki. Obrazy Audubona przedstawiały nie tyle żywe istoty, ile ulotny świat tajemnic, widma o błękitnych skrzydłach.

Myśli o audycji radiowej Francuza, o Zasadach mechaniki Heinricha Hertza – czy dreszcz podniecenia w głosie Fredericka nie wydaje się znajomy?

– Mojej siostrze bardzo by się to podobało – odzywa się.

– Ojciec mówi, że nie powinniśmy trzymać tej książki w domu. Musimy ją chować za koszem, bo jest amerykańska i wydrukowano ją w Szkocji. Ale to przecież tylko ptaki!

Otwierają się frontowe drzwi i w przedpokoju słychać stukot obcasów. Frederick czym prędzej chowa oba tomy do pokrowców.

– Mama?! – woła.

Do pokoju wchodzi kobieta ubrany w zielony kostium narciarski z zielonymi lampasami na nogawkach.

– Fredde! Fredde! – pozdrawia syna, obejmuje, a później przygląda mu się uważnie i dotyka czubkiem palca prawie zagojonej rany na czole.

Frederick patrzy ponad jej ramieniem i na jego twarzy pojawia się coś w rodzaju paniki. Lęk, że matka się domyśli, iż przeglądał zakazaną książkę? Albo że będzie zła z powodu siniaków? Kobieta spogląda w milczeniu na syna, zatopiona w myślach, których Werner nie potrafi odgadnąć, po czym wraca na ziemię.

– A ty na pewno jesteś Werner! – Na jej twarzy znów pojawia się uśmiech. – Frederick dużo o tobie pisał. Jakież jasne masz włosy! Uwielbiamy przyjmować gości. – Wchodzi na podest i po kolei umieszcza ciężkie albumy Audobona na właściwym miejscu, jakby chowała coś irytującego.

Siadają we troje przy ogromnym dębowym stole i Werner dziękuje matce Fredericka za bilet kolejowy. Kobieta opowiada historyjkę o sławnym tenisiście, którego „spotkała zupełnie przypadkiem, to doprawdy niewiarygodne”. Od czasu do czasu wyciąga rękę i ściska przedramię syna. Kilkakrotnie powtarza: „Bylibyście kompletnie zdumieni”, a Werner zerka na twarz przyjaciela, by się zorientować, czy rzeczywiście byłby zaskoczony. Znów pojawia się Fanni, która podaje wino i kolejną porcję Rauchkäse. Werner na godzinę zapomina o Schulpforcie, o Bastianie i czarnej gumie, o Żydówce z górnego piętra – jakie piękne rzeczy mają ci ludzie! Skrzypce na stojaku w rogu, opływowe meble z chromowanej stali, mosiężny teleskop, komplet szachów z czystego srebra w szklanej gablocie, a poza tym ten wspaniały ser, który smakuje jak masło nasączone dymem.

Wino wprawia Wernera w senny nastrój, słychać syk deszczu ze śniegiem padającego na gałęzie lip, gdy wtem matka Fredericka oznajmia, że zabiera ich do miasta. „Poprawcie krawaty, dobrze?” Pudruje sińce pod oczami syna i idą razem do bistra. Werner nigdy nie marzył o wizycie w takiej restauracji; podaje im wino chłopiec w białej marynarce, tylko nieco starszy od nich.

Do ich stolika stale podchodzą goście: ściskają dłonie Wernerowi i Frederickowi, cichymi, przypochlebnymi głosami pytają matkę Fredericka o niedawny awans męża. Werner zauważa w rogu sali dziewczynę, która tańczy samotnie z rozpromienioną twarzą zwróconą w stronę sufitu. Zamknięte oczy. Jedzenie jest doskonałe, matka Fredericka od czasu do czasu wybucha śmiechem, a Frederick z roztargnieniem dotyka makijażu na swojej twarzy. „Cóż, Fredde świetnie się czuje w tej szkole, naprawdę świetnie”. Werner ma wrażenie, że przy stoliku co minutę pojawia się nowa kobieta, cmoka matkę Fredericka w oba policzki i szepce jej coś do ucha. Kiedy słyszy, jak matka przyjaciela mówi do jednej z przyjaciółek: „Och, stara Schwartzenberger zniknie do końca roku, a wtedy będziemy mogli zająć górne piętro, du wirst schon sehen”, zerka na Fredericka – jego brudne okulary wydają się zaparowane w świetle świecy, makijaż wygląda dziwnie, wręcz lubieżnie, jakby podkreślał siniaki pod oczami, a nie je maskował. Nagle Werner czuje przypływ straszliwej niepewności. Słyszy świst gumy w rękach Rödla, odgłos uderzenia w wyciągnięte dłonie Fredericka. Słyszy głosy chłopców z Kameradschaft w Zollverein, którzy śpiewają: Żyj uczciwie, walcz dzielnie i umrzyj ze śmiechem na ustach! Bistro jest zatłoczone, wszyscy mówią zbyt szybko, kobieta rozmawiająca z matką Fredericka tak się uperfumowała, że robi się od tego niedobrze, a przyćmione światło sprawia, iż luźny szal na szyi tańczącej dziewczyny wydaje się nagle pętlą.

– Dobrze się czujesz? – pyta Frederick.

– Znakomicie, świetna restauracja. – Mimo to Werner czuje, że coś coraz mocniej i mocniej się w nim zaciska.

Kiedy wracają do domu, Frederick i jego matka idą przodem. Kobieta obejmuje przedramię syna smukłym ramieniem i mówi coś cichym głosem. Fredde to, Fredde tamto. Ulica jest pusta, okna ciemne, neony wyłączone. Niezliczone sklepy, wokół śpią w łóżkach miliony ludzi, ale gdzie się wszyscy podziali? Kiedy docierają do ulicy Fredericka, widzą kobietę w sukience opartą o ścianę domu, która pochyla się i wymiotuje na chodnik.

W mieszkaniu Frederick wkłada piżamę z jasnozielonego jedwabiu, kładzie złożone okulary na nocnym stoliku i wchodzi boso do mosiężnego dziecięcego łóżka. Werner zajmuje miejsce na wysuwanym łóżku na kółkach, a matka Fredericka trzykrotnie za nie przeprasza, choć jeszcze nigdy w życiu nie spał na tak wygodnym materacu.

W kamienicy zapada cisza. Na półkach w sypialni Fredericka lśnią modele samochodów.

– Masz czasem ochotę tam nie wracać? – szepce Werner.

– Ojciec chce, żebym się uczył w Schulpforcie. Matka również. Nieważne, czego ja chcę.

– Oczywiście, że ważne. Ja chciałbym zostać inżynierem. A ty badaczem ptaków. Kimś takim jak amerykański malarz chodzący po bagnach. Po co to wszystko robimy, jeśli nie po to, by zostać tym, czym chcemy?

W pokoju panuje cisza. Drzewo za oknem sypialni Fredericka płonie dziwnym światłem.

– Ciągle wierzysz, że posiadasz własne życie, Wernerze. Właśnie na tym polega twój problem.

Kiedy Werner się budzi, jest dobrze po wschodzie słońca. Boli go głowa i ma ciężkie powieki. Frederick zdążył już się ubrać, ma na sobie spodnie, wyprasowaną koszulę, muszkę i klęczy naprzeciwko okna z nosem przyciśniętym do szyby.

– Pliszka górska. – Wyciąga rękę.

Werner spogląda nad jego głową na bezlistne lipy.

– Nie wygląda imponująco, prawda? – mruczy Frederick. – Zaledwie kilkadziesiąt gramów piór i kości. Ale ten ptak potrafi polecieć do Afryki i z powrotem. Żywi się owadami i robakami, siłę daje mu żądza.

Pliszka przeskakuje z gałązki na gałązkę. Werner przeciera piekące oczy. To tylko ptak.

– Dziesięć tysięcy lat temu pojawiły się ich tu miliony – szepce Frederick. – Kiedy w tym miejscu rozciągał się ogród, olbrzymi ogród bez końca…

Ojciec nie wraca

M a r i e - L a u r e b u d z i s i ę i ma wrażenie, że słyszy szuranie butów ojca, brzęk kluczy na kółku. Trzecie piętro, czwarte piętro, piąte piętro. Jego palce muskają gałkę przy drzwiach. Siedzi obok niej w fotelu, a Marie-Laure czuje słabe, lecz wyraźne ciepło jego ciała. Słyszy zgrzyt małych narzędzi do obróbki drewna. Ojciec pachnie klejem, papierem ściernym i papierosami Gauloise Bleue.

Ale to tylko skrzypienie domu. Spienione fale rozbijające się o skały. Iluzje tworzone przez umysł.

Kiedy mija dwudziesty dzień bez wiadomości od ojca, Marie-Laure nie wstaje rano z łóżka. Nie obchodzi jej już, że stryjeczny dziadek dwukrotnie włożył staromodny krawat, stanął przed frontowymi drzwiami i szeptał do siebie dziwne rymowanki – à la pomme de terre, je suis par terre; au haricot, je suis dans l’eau – bez powodzenia próbując zdobyć się na odwagę, by wyjść. Nie prosi już madame Manec, by zaprowadziła ją na dworzec, napisała kolejny list, spędziła na próżno kolejne popołudnie w prefekturze, usiłując prosić władze okupacyjne, by odnalazły ojca. Staje się milcząca, przygnębiona. Nie kąpie się, nie grzeje przy ogniu w kuchni, przestaje pytać, czy może wyjść na dwór. Prawie nie je.

– Muzeum pisze, że go szukają, dziecko – szepce madame Manec, ale kiedy próbuje przycisnąć wargi do czoła Marie-Laure, ta cofa się jak oparzona.

Muzeum odpowiada na listy Étienne’a, pisze, że ojciec Marie-Laure nigdy się nie pojawił.

– Nigdy się nie pojawił? – powtarza na głos Étienne.

Marie-Laure bez przerwy dręczy się tym pytaniem. Dlaczego nie dotarł do Paryża? A jeśli nie mógł, czemu nie wrócił do Saint-Malo?

Nigdy cię nie opuszczę, nawet za milion lat.

Marie-Laure chce po prostu wrócić do domu, stać w ich czteropokojowym mieszkaniu i słuchać szumu kasztanów za oknem, słyszeć, jak sprzedawca serów rozkłada markizę, czuć palce ojca zaciskające się na jej dłoni.

Gdyby tylko go poprosiła, by został.

Teraz cały dom budzi w niej trwogę: skrzypiące schody, okna zasłonięte okiennicami, puste pokoje. Bałagan i cisza. Étienne wykonuje śmieszne eksperymenty, by ją rozweselić: wulkan z octu, tornado w butelce.

– Słyszysz, Marie? Słyszysz, jak się kręci?

Marie-Laure nie udaje zainteresowania. Madame Manec przynosi jej omlety, cassoulet, brochette z rybą, tworzy cuda za pomocą kartek żywnościowych i resztek zapasów ze spiżarni, ale Marie-Laure nie chce jeść.

– Jak ślimak – podsłuchuje Étienne’a mówiącego za drzwiami. – Ciasno zwinięty w swojej skorupie.

Marie-Laure jest zła na Étienne’a, że robi tak mało, na madame Manec, że robi tak dużo, na ojca, że nie wyjaśnił jej swojej nieobecności. Na swoje oczy, że ją zawiodły. Na wszystko i na wszystkich.

Miłość potrafi zabijać, prawda? Marie-Laure przez wiele godzin klęczy samotnie na podłodze pokoju na piątym piętrze. Przez otwarte okno do pokoju wpada lodowate powietrze, aż stopniowo drętwieją jej palce spoczywające na modelu Saint-Malo. Na południe do Bramy Dinańskiej. Na zachód do plaży du Môle. Z powrotem do rue Vauborel. Dom Étienne’a staje się z każdą chwilą zimniejszy, a ojciec coraz dalszy.

Więzień

K t ó r e g o ś d n i a w l u t y m kadeci muszą wybiec na zaśnieżony dziedziniec, wyrwani ze snu o drugiej w nocy. W środku kwadratu płoną pochodnie. Nadchodzi rozkołysanym krokiem gruby Bastian; pod płaszczem widać gołe łydki.

Z mroku wyłania się Frank Volkheimer, ciągnąc chudego jak szkielet mężczyznę w łachmanach i dwóch różnych butach. Prowadzi go do komendanta, który czeka obok wbitego w ziemię drewnianego słupa. Metodycznie przywiązuje do niego mężczyznę.

Na niebie płoną gwiazdy, nad dziedzińcem powoli, jak w koszmarnym śnie, mieszają się ze sobą kłęby pary buchającej z ust kadetów.

Volkheimer odchodzi. Komendant spaceruje tam i z powrotem przed kadetami.

– Nie uwierzycie, co to za istota, chłopcy. Wstrętna bestia, centaur, Untermensch.

Wszyscy wyciągają szyje, by lepiej widzieć. Więzień ma skute kostki i ręce związane od nadgarstków do łokci. Cienka koszula popękała w szwach; wychłodzony mężczyzna spogląda apatycznie w dal. Wygląda na Polaka. Może Rosjanina. Mimo więzów kołysze się lekko do przodu i do tyłu.

– To bydlę uciekło z obozu pracy – mówi Bastian. – Próbowało się włamać do domu na wsi i ukraść litr mleka. Powstrzymano je, nim zdążyło zrobić coś jeszcze bardziej nikczemnego. – Kiwa lekko dłonią w stronę murów zamkowych. – Ten barbarzyńca w jednej chwili rozszarpałby nam gardła, gdyby tylko miał okazję.

Od wizyty w Berlinie narasta w piersi Wernera straszliwa trwoga. Pojawiała się stopniowo, powoli jak słońce wędrujące po niebie, ale teraz, pisząc listy do Jutty, Werner musi ukrywać prawdę, udawać, że wszystko jest w porządku, choć wcale nie jest. Śnią mu się koszmary, w których matka Fredericka zmienia się w szyderczego demona o maleńkich ustach i spuszcza mu na głowę trójkąty doktora Hauptmanna.

Nad dziedzińcem świeci tysiąc zamarzniętych gwiazd. Mróz jest napastliwy, bezlitosny.

– Widzicie? – odzywa się Bastian, unosząc tłustą dłoń. – Kompletny zdechlak, co? Niemiecki żołnierz nigdy nie dochodzi do takiego stanu. Nazywamy takich kompostem.

Chłopcy próbują nie dygotać. Więzień spogląda bezmyślnym wzrokiem przed siebie, jakby obserwował całą scenę z wielkiej wysokości. Volkheimer wraca, niosąc metalowe wiadra; dwóch szesnastolatków rozwija gumowy szlauch podłączony do kranu na dziedzińcu. Bastian wyjaśnia: Najpierw nauczyciele. Potem uczniowie starszych klas. Każdy przejdzie obok więźnia i obleje go kubłem wody. Każdy kadet w szkole.

Zaczynają. Kolejni nauczyciele biorą od Volkheimera pełny kubeł wody i chlustają nią na więźnia z odległości metra. W lodowatym powietrzu rozlegają się wiwaty.

Po pierwszych dwóch lub trzech wiadrach więzień odzyskuje przytomność i kołysze się do przodu i tyłu na piętach. Między jego oczami pojawiają się pionowe bruzdy; wygląda jak człowiek usiłujący sobie przypomnieć coś ważnego.

Spośród grupy nauczycieli w czarnych pelerynach wychodzi doktor Hauptmann, dotykając palcami w rękawiczce kołnierza pod szyją. Bierze wiadro, chlusta wodą, natychmiast się odwraca i odchodzi.

Coraz więcej wody. Twarz więźnia staje się pusta. Wisi na linach, którymi przywiązano go do słupa; jego tors zjeżdża w dół. Od czasu do czasu wychodzi z cienia Volkheimer i jego gigantyczna postać wznosi się nad mężczyzną, który znowu się prostuje.

Uczniowie starszych klas znikają we wnętrzu zamku. Słychać cichy chlupot wiader ponownie napełnianych wodą. Szesnastoletni kadeci kończą. Piętnastoletni kadeci kończą. Wiwaty są coraz słabsze i Wernera ogarnia chęć ucieczki. Biegnij. Biegnij.

Trzech chłopców, potem jego kolej. Dwóch. Próbuje wywołać przed oczami obrazy, ale są pełne smutku: wyciągarka na szczycie wieży szybu numer 9, zgarbieni górnicy, którzy powoli wloką się drogą, jakby ciągnęli ogromne łańcuchy. Drżący chłopiec na egzaminie wstępnym, nim spadł z platformy. Wszyscy uwięzieni w swoich rolach: sieroty, kadeci, Frederick, Volkheimer, stara Żydówka mieszkająca na górnym piętrze. Nawet Jutta.

Kiedy przychodzi kolej Wernera, chlusta wodą jak wszyscy inni. Trafia więźnia w pierś i rozlegają się niedbałe wiwaty. Dołącza do grupy kadetów, którzy czekają, by pozwolono im odejść. Mokre buty, mokre mankiety, dłonie ma tak odrętwiałe, że prawie ich nie czuje.

Jeszcze pięciu chłopców i kolej na Fredericka. Może się domyślić, że nie widzi dobrze bez okularów. Nie wiwatował, gdy więźnia oblewano kolejnymi wiadrami wody. Spogląda ze zmarszczonymi brwiami na mężczyznę przywiązanego do słupa, jakby gdzieś go wcześniej widział.

Werner wie, co zrobi Frederick.

Jeden ze stojących za nim kadetów wypycha go do przodu. Uczeń starszej klasy wręcza Frederickowi wiadro, a on wylewa je na ziemię.

Bastian robi krok do przodu. Jego twarz jest purpurowa od mrozu.

– Dajcie mu drugie wiadro.

Frederick znowu wylewa wodę na lód pod swoimi nogami.

– Jest już martwy, panie komendancie.

Uczeń starszej klasy podaje Frederickowi trzecie wiadro.

– Chluśnij! – rozkazuje Bastian.

Z ust chłopców buchają obłoki pary, świecą gwiazdy, więzień się chwieje, wszyscy patrzą na Fredericka, komendant przekrzywia głowę. Frederick wylewa wodę na ziemię.

– Nie.

Plaża du Môle

O j c i e c M a r i e - L a u r e z n i k n ą ł bez słowa dwadzieścia dziewięć dni temu. Marie-Laure budzi się, słysząc tupot drewnianych chodaków madame Manec, która wspina się na drugie, trzecie i czwarte piętro.

Głos Étienne’a na korytarzu przed jego gabinetem:

– Nie rób tego.

– To ja za nią odpowiadam. – W głosie madame Manec niespodziewanie pojawia się żelazna determinacja. – Nie mogę stać z boku ani chwili dłużej.

Pokonuje ostatnie piętro. Skrzypią otwierane drzwi pokoju Marie-Laure; stara kobieta podchodzi i kładzie kościstą rękę na jej czole.

– Nie śpisz?

Marie-Laure przewraca się na plecy, z głową w rogu łóżka, i mówi przez warstwy pościeli:

– Nie, madame.

– Zabieram cię na dwór. Weź laskę.

Marie-Laure ubiera się, madame Manec spotyka się z nią u podnóża schodów i wręcza jej kawałek chleba. Zawiązuje chustkę na głowie dziewczynki, zapina jej płaszcz pod szyją i otwiera drzwi frontowe. O poranku pod koniec lutego powietrze pachnie deszczem i spokojem.

Marie-Laure waha się, nasłuchuje. Słyszy powolne bicie własnego serca.

– Ulice są prawie puste, kochanie – szepce madame Manec. – Nie robimy nic złego.

Słychać skrzyp bramy.

– Jeden stopień w dół, potem prosto, to wszystko.

Marie-Laure czuje pod nogami kocie łby, czubek jej laski zawadza o coś, wibruje, znów zawadza. Z dachów spadają krople deszczu, ciekną z okapów, trafiają w jej chustkę. Między wysokimi kamienicami odbijają się dźwięki i Marie-Laure ma wrażenie, że znalazła się w labiryncie, podobnie jak pierwszego dnia, gdy przybyła do Saint-Malo.

Gdzieś wysoko ktoś trzepie w oknie ściereczkę. Miauczy kot. Jakie potwory zgrzytają tu zębami? Przed czym tata tak bardzo chciał ją chronić? Mijają dwa zakręty, a potem madame Manec niespodziewanie kieruje się w lewo, ku równej linii porośniętych mchem murów miejskich. Przechodzą przez bramę.

– Madame?

Opuszczają miasto.

– Uważaj na stopnie, pierwszy, drugi, trzeci, o tak, łatwizna…

Ocean. Ocean! Naprzeciwko Marie-Laure. Przez cały czas tak bliski. Szumi, pluska, bulgoce, huczy, wznosi się, opada, wiruje. Po opuszczeniu labiryntu uliczek Saint-Malo Marie-Laure znalazła się w krainie dźwięków wydawanych przez coś gigantycznego, czego wcześniej nie znała. Większego od Jardin des Plantes, od Sekwany, od największych galerii muzeum. Nie potrafiła sobie wyobrazić oceanu, nie znała jego ogromu.

Kiedy unosi twarz w stronę nieba, czuje na policzkach i czole tysiące mikroskopijnych kropelek deszczu. Słyszy ochrypły oddech madame Manec, huk morza między skałami i krzyki kogoś na plaży, odbijające się echem od wysokich murów. W wyobraźni słyszy ojca polerującego zamki. Doktora Geffarda idącego wzdłuż rzędów szufladek. Dlaczego jej nie powiedzieli, że tak szumi ocean?

– Monsieur Radom woła swojego psa – wyjaśnia madame Manec. – Nie ma się czym przejmować. Weź mnie pod rękę. Usiądź i zdejmij buty. Podwiń rękawy.

Marie-Laure spełnia polecenie.

– Obserwują nas?

– Bosze? A jeśli nawet, to co? Stara kobieta i dziewczynka? Powiem im, że szukamy małży. Co mogą nam zrobić?

– Stryj mówi, że zakopali miny na plażach.

– Nie przejmuj się tym. Jest strachliwy jak mrówka.

– Mówi, że Księżyc odciąga ocean od brzegu.

– Księżyc?

– Czasami także Słońce. Podobno wokół wysp przypływy i odpływy tworzą wiry, które mogą pochłonąć całe kutry.

– Nie zbliżymy się do takich miejsc, kochanie. Jesteśmy po prostu na plaży.

Marie-Laure zdejmuje apaszkę i oddaje ją madame Manec. Szyję dziewczyny owiewa słone powietrze pachnące wodorostami.

– Madame?

– Tak?

– Co mam robić?

– Po prostu iść.

Marie-Laure idzie. Pod stopami czuje teraz chłodne, gładkie kamyki. Po chwili skrzypiące wodorosty. Potem znowu gładką płaszczyznę mokrego piasku. Pochyla się i dotyka go palcami. Jest jak chłodny jedwab. Chłodny, drogocenny jedwab, na którym morze złożyło ofiary: kamyki, muszle, pąkle. Maleńkie woreczki morszczynu. Marie-Laure dotyka piasku, czując na szyi i dłoniach kropelki deszczu. Piasek wysysa ciepło z jej palców i bosych stóp.

Niepokój trawiący Marie-Laure od miesiąca zaczyna ustępować. Dziewczyna idzie wzdłuż linii przypływu, na początku w ślimaczym tempie, i wyobraża sobie plażę rozciągającą się w obie strony, okalającą przylądek. W pewnej odległości znajdują się wyspy, a wokół filigranowy maswerk wybrzeża Bretanii: dzikie cyple, zrujnowane baterie, ruiny porośnięte winoroślą. Wyobraża sobie ufortyfikowane miasto za swoimi plecami, wyniosłe mury obronne, labirynt ulic. Wszystko wydaje się nagle maleńkie jak model ojca. Ale co jest wokół niego, tego ojciec jej nie zdradził i właśnie to okazało się fascynujące.

W górze słychać piski stada mew. Setki tysięcy ziaren piasku w jej dłoni ocierają się o siebie. Marie-Laure czuje, jak ojciec unosi ją w powietrze i obraca trzy razy.

Żaden żołnierz wojsk okupacyjnych nie przychodzi aresztować spacerujących kobiet; nikt się do nich nie odzywa. W ciągu trzech godzin zdrętwiałe palce Marie-Laure natrafiają na meduzę wyrzuconą na brzeg, boję porośniętą mszywiołami, tysiące wypolerowanych kamyków. Wchodzi po kolana w morze i moczy skraj sukienki. Kiedy madame Manec prowadzi ją w końcu – przemoczoną i oszołomioną – z powrotem na rue Vauborel, Marie-Laure wspina się na czwarte piętro, puka do drzwi gabinetu Étienne’a i staje przed nim z twarzą oblepioną wilgotnym piaskiem.

– Długo cię nie było – mruczy stryjeczny dziadek. – Martwiłem się.

– To dla ciebie, stryju. – Marie-Laure wyjmuje z kieszeni znalezione muszelki, pąkle, kauri, trzynaście bryłek kwarcu pokrytych piaskiem. – Przyniosłam ci to i to, i to…

Наши рекомендации