Przymusowe zdanie odbiorników

M a r i e - L a u r e m u s i t r z y k r o t n i e prosić ojca, by przeczytał jej obwieszczenie na głos: Mieszkańcy muszą zdać wszystkie posiadane przez siebie odbiorniki radiowe. Należy je dostarczyć jutro do południa na rue de Chartres numer 27. Osoby, które nie podporządkują się rozporządzeniu, zostaną aresztowane jako sabotażyści.

Przez chwilę nikt się nie odzywa i Marie-Laure czuje przypływ dawnego niepokoju.

– Czy Étienne…

– Jest w pokoju twojego dziadka – odpowiada madame Manec.

Jutro w południe. Marie-Laure przypomina sobie, że odbiorniki radiowe i części do nich wypełniają połowę domu.

Madame Manec puka do drzwi pokoju Henriego, lecz nikt nie odpowiada. Po południu gromadzą wyposażenie w gabinecie Étienne’a; madame i ojciec wyłączają radia i wkładają do drewnianych skrzynek. Marie-Laure siedzi na kanapie i słucha, jak gasną kolejne aparaty: stara Radiola 5, G.M.R. Titan, G.M.R. Orphée, trzydziestodwuwoltowe Delco dla farmerów, sprowadzone przez Étienne’a ze Stanów Zjednoczonych w 1922 roku.

Ojciec owija największe odbiorniki w tekturę i z hukiem zwozi je po schodach, posługując się staroświeckim wózkiem na dwóch kołach. Marie-Laure czuje, jak drętwieją jej palce, i myśli o nadajniku na strychu, o jego przewodach i przełącznikach. Étienne zbudował go, by rozmawiać z duchami. Czy można go uznać za odbiornik radiowy? Czy powinna o nim wspomnieć? Czy ojciec i madame Manec wiedzą? Wydaje się, że nie. Wieczorem miasto otula zimna mgła pachnąca rybami. Jedzą w kuchni ziemniaki i marchewkę, a madame Manec zostawia talerz przed drzwiami pokoju Henriego, których jednak nikt nie otwiera i jedzenie pozostaje nietknięte.

– Co zrobią z tymi radiami? – pyta Marie-Laure.

– Wyślą do Niemiec – odpowiada ojciec.

– Albo wrzucą do morza – dodaje madame Manec. – Chodź, dziecko, wypij herbatę. To nie koniec świata. Dam ci dziś na noc dodatkowy koc.

Rankiem Étienne nadal jest zamknięty w pokoju brata. Marie-Laure nie ma pojęcia, czy stryjeczny dziadek wie, co się dzieje w domu. O dziesiątej rano ojciec zaczyna transportować na wózku pakunki na rue de Chartres, jeden kurs, dwa kursy, trzy, a kiedy wraca i ładuje ostatnie radio, Étienne ciągle siedzi w pokoju. Marie-Laure trzyma madame Manec za rękę, słyszy zatrzaskiwaną bramę i skrzyp osi wózka odjeżdżającego rue Vauborel. Po odejściu ojca znów zapada cisza.

Muzeum

S t a r s z y s i e r ż a n t R e i n h o l d v o n R u m p e l budzi się wcześnie rano. Wkłada mundur, chowa do kieszeni lupę i szczypczyki, naciąga białe rękawiczki. O szóstej rano jest w foyer hotelu w pełnym umundurowaniu, w wyglansowanych butach, z zapiętą kaburą pistoletu. Właściciel hotelu przynosi mu chleb i ser w koszyku z ciemnej wikliny, ładnie przykrytym bawełnianą serwetką: wszystko wygląda idealnie.

Spacer po mieście przed świtem jest bardzo przyjemny: lśnią latarnie uliczne, Paryż budzi się ze snu. Kiedy von Rumpel idzie rue Cuvier i skręca w Jardin des Plantes, spowite mgłą drzewa wyglądają jak parasole otwarte specjalnie dla niego.

Lubi wcześnie wstawać.

Przed wejściem do Wielkiej Galerii stoją na baczność dwaj nocni strażnicy. Zerkają na belki na kołnierzyku i rękawach von Rumpla, widać, że boją się nawet przełknąć ślinę. Po schodach zstępuje niski mężczyzna w czarnym flanelowym garniturze, przeprasza po niemiecku i przedstawia się jako wicedyrektor muzeum. Spodziewał się przybycia starszego sierżanta dopiero za godzinę.

– Możemy mówić po francusku – odzywa się von Rumpel.

Za wicedyrektorem kuli się mężczyzna o bladej cerze, najwyraźniej przerażony perspektywą patrzenia komuś w oczy.

– Będziemy zaszczyceni, mogąc pokazać panu nasze zbiory, sierżancie – odzywa się wicedyrektor. – To profesor Hublin, mineralog.

Hublin mruga dwukrotnie, wygląda jak zaszczute zwierzę. Dwóch strażników patrzy z końca korytarza.

– Mogę wziąć pański koszyk? – pyta wicedyrektor.

– Nie ma potrzeby.

Dział mineralogii jest tak długi, że von Rumpel prawie nie dostrzega jego końca. Stoją w nim puste gabloty wystawowe, w których na pokrytych aksamitem półkach widnieją odciśnięte ślady usuniętych okazów. Von Rumpel idzie z koszykiem na ramieniu, wybałuszając oczy. Jakież skarby pozostawiono! Wspaniałą szczotkę żółtych kryształów topazu w szarej masie skalnej. Wielką bryłę różowego berylu przypominającą skrystalizowany mózg. Fioletowy słup turmalinu z Madagaskaru, który wygląda tak pięknie, że trudno się oprzeć pokusie, by go nie pogłaskać. Burnonit, apatyt na muskowicie, naturalny cyrkon mieniący się jak tęcza, dziesiątki minerałów, których nazw von Rumpel w ogóle nie zna. Pracownicy muzeum w ciągu tygodnia prawdopodobnie dotykali tylu kamieni szlachetnych, z iloma on nie miał do czynienia przez całe swoje życie.

Każdy okaz jest opisany w ogromnej księdze inwentarzowej; tworzenie tych rejestrów trwało stulecia. Pokazuje mu je blady Hublin.

– Początkiem kolekcji był gabinet medyczny Ludwika XIII: jadeit jako lekarstwo na nerki, glina na żołądek i tak dalej. W tysiąc osiemset pięćdziesiątym roku w katalogu wyszczególniono dwieście tysięcy okazów, bezcenny zbiór mineralogiczny o historycznym znaczeniu…

Von Rumpel od czasu do czasu wyjmuje z kieszeni notatnik i coś zapisuje. Nie śpieszy się. Kiedy docierają do końca działu, wicedyrektor splata dłonie na brzuchu.

– Mamy nadzieję, że nasza kolekcja zrobiła na panu wrażenie, sierżancie. Podobał się panu nasz spacer?

– Bardzo. – Lampy elektryczne wiszą pod sufitem w dużych odległościach. W wielkiej sali panuje przytłaczająca cisza. – A co ze zbiorami, które nie były wystawione na widok publiczny? – pyta von Rumpel, wymawiając słowa bardzo powoli.

Wicedyrektor i mineralog wymieniają spojrzenia.

– Widział pan wszystko, co możemy pokazać, sierżancie.

Von Rumpel stara się mówić uprzejmym tonem. Kulturalnym. Paryż to w końcu nie Polska. Trzeba postępować ostrożnie. Nie wolno po prostu konfiskować okazów. Co mówił jego ojciec? Traktuj przeszkody jako okazje, Reinholdzie. Niechaj będą dla ciebie źródłem inspiracji.

– Czy jest jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy porozmawiać? – pyta.

Gabinet wicedyrektora znajduje się w brzydkim narożniku drugiego piętra i ma okna wychodzące na ogród. Jest wyłożony orzechową boazerią i przegrzany; na ścianach wiszą na przemian gablotki z motylami i chrząszczami. Za gigantycznym biurkiem znajduje się jedyny obraz: wykonany węglem portret francuskiego biologa Jeana-Baptiste’a Lamarcka.

Wicedyrektor zajmuje miejsce za biurkiem, a von Rumpel siedzi naprzeciwko niego z koszykiem między nogami. Mineralog stoi. Sekretarka o długiej szyi podaje herbatę.

– Stale powiększamy swoje zbiory – mówi Hublin. – Industrializacja prowadzi do coraz szybszej eksploatacji złóż na całym świecie. Zbieramy wszystkie istniejące rodzaje minerałów. Nie dzielimy ich na lepsze i gorsze.

Von Rumpel wybucha śmiechem. Docenia to, że Francuzi próbują prowadzić z nim grę. Ale czy nie rozumieją, że zwycięzca jest już znany?

Odstawia filiżankę z herbatą i mówi:

– Chciałbym zobaczyć najbardziej chronione okazy. Szczególnie interesuje mnie okaz, który, jak sądzę, niedawno wydobyto ze skarbca.

Wicedyrektor przesuwa lewą dłonią po włosach, strząsając z nich chmurę łupieżu.

– Panie sierżancie, minerały, które pan oglądał, pozwoliły powiększyć naszą wiedzę na temat elektrochemii, poznać fundamentalne prawa krystalografii. Zadanie muzeum narodowego polega na tym, by działać niezależnie od kaprysów rynku kolekcjonerskiego, chronić dla przyszłych pokoleń…

Von Rumpel się uśmiecha.

– Zaczekam.

– Źle pan nas zrozumiał, monsieur. Widział pan wszystko, co możemy pokazać.

Wicedyrektor spogląda na swoją herbatę. Mineralog przestępuje z nogi na nogę, wydaje się powstrzymywać ogarniającą go wściekłość.

– Mam wielki talent do czekania – ciągnie po francusku von Rumpel. – To moja największa umiejętność. Nigdy nie byłem dobry w sporcie ani matematyce, ale już jako chłopiec odznaczałem się niezwykłą cierpliwością. Czekałem u fryzjera na matkę, gdy czesała sobie włosy. Siedziałem na krześle i czekałem całymi godzinami, bez czasopism i zabawek, bez ruchu, nawet nie machając nogami. Wszystkie matki były pod wielkim wrażeniem.

Francuzi wiercą się niespokojnie. Czyje uszy słuchają tej rozmowy pod drzwiami gabinetu?

– Proszę usiąść, jeśli ma pan ochotę – zwraca się do Hublina von Rumpel i klepie dłonią krzesło obok. Ale Hublin nie siada.

Płynie czas. Von Rumpel dopija resztkę herbaty i bardzo ostrożnie odstawia filiżankę na skraj biurka wicedyrektora. Gdzieś zaczyna działać wiatrak elektryczny, warczy przez chwilę, po czym cichnie.

– Nie bardzo rozumiem, na co właściwie czekamy, sierżancie – odzywa się Hublin.

– Czekam, aż panowie zaczną mówić prawdę.

– Jeśli mógłbym…

– Proszę zostać i usiąść – przerywa von Rumpel. – Jestem pewien, że gdyby zaczął mi pan coś wyjaśniać, mademoiselle podobna do żyrafy by to usłyszała, prawda?

Wicedyrektor zakłada prawą nogę na lewą, później lewą na prawą. Minęło już południe.

– Może chciałby pan obejrzeć szkielety? – pyta. – Dział historii człowieka jest doprawdy fantastyczny. A nasze zbiory zoologiczne…

– Chciałbym obejrzeć minerały, które nie są wystawione na widok publiczny. Zwłaszcza jeden okaz.

Szyja Hublina jest pokryta różowymi i białymi plamami. Mineralog nie siada. Wicedyrektor wydaje się pogodzony z impasem; wyjmuje z szuflady gruby skoroszyt z dokumentami i zaczyna czytać. Hublin wykonuje ruch, jakby chciał odejść, lecz von Rumpel po prostu mówi:

– Proszę zostać, aż wyjaśnimy tę kwestię.

Oczekiwanie to rodzaj wojny, myśli von Rumpel. Trzeba sobie po prostu powtarzać, że nie wolno przegrać. Na biurku dzwoni telefon i wicedyrektor sięga po słuchawkę, ale von Rumpel unosi rękę i aparat dzwoni dziesięć lub jedenaście razy, po czym milknie. Mija pełna godzina, Hublin wpatruje się w swoje sznurowadła, wicedyrektor od czasu do czasu wprowadza srebrnym piórem drobne poprawki do maszynopisu, a von Rumpel siedzi w kompletnym bezruchu. Nagle słychać ciche stukanie do drzwi.

– Panowie? – pyta głos sekretarki.

– Wszystko w porządku, dziękujemy! – woła von Rumpel.

– Mam ważne sprawy, którymi powinienem się zająć, sierżancie – mówi wicedyrektor.

– Będą panowie czekać – odpowiada von Rumpel, nie podnosząc głosu. – Obaj. Będą panowie czekać, aż zobaczę to, co chcę zobaczyć. A potem wszyscy wrócimy do swoich ważnych zajęć.

Mineralogowi drży podbródek. Znowu warczy wiatrak elektryczny, po czym milknie. Włącza się automatycznie co pięć minut, domyśla się von Rumpel. Czeka na jeszcze jeden odgłos pracy urządzenia. Później podnosi koszyk i stawia go sobie na kolanach.

– Proszę usiąść, profesorze – mówi łagodnie, wskazując krzesło. – Będzie panu wygodniej.

Hublin nie siada. W setkach paryskich kościołów biją dzwony: jest druga. Alejkami parków chodzą ludzie. Na ziemię opadają ostatnie jesienne liście.

Von Rumpel rozwija serwetkę, kładzie ją sobie na kolanach i wyjmuje ser. Łamie powoli chleb, aż na serwetkę spada kaskada okruchów, i zaczyna jeść. Niemal słyszy burczenie w brzuchach wicedyrektora i mineraloga. Nie częstuje ich. Po zakończeniu posiłku wyciera serwetką kąciki warg.

– Źle mnie rozumiecie, messieurs. Nie jestem zwierzęciem. Nie zamierzam ograbiać zbiorów waszego muzeum. Należą do całej Europy, do całej ludzkości, prawda? Przybyłem po coś małego. Mniejszego od waszych rzepek kolanowych. – Spogląda na mineraloga, który, purpurowy na twarzy, odwraca wzrok.

– To absurd, sierżancie – mówi wicedyrektor.

Von Rumpel zwija serwetkę, chowa ją z powrotem do koszyka i stawia go na podłodze. Liże czubek palca i po kolei zbiera okruchy z bluzy mundurowej. Później patrzy prosto na wicedyrektora.

– Lycée Charlemagne, prawda? Na rue Charlemagne?

Twarz wicedyrektora tężeje.

– Gdzie chodzi do szkoły pańska córka? – Von Rumpel obraca się na krześle. – Collège Stanislas, prawda, doktorze Hublin? To tam uczą się pańscy synowie? Na rue Notre-Dame-des-Champs? Czy ci śliczni bliźniacy nie powinni już wracać do domu?

Hublin kładzie dłonie na oparciu pustego krzesła stojącego obok. Kostki jego rąk stają się bardzo białe.

– Jeden niesie skrzypce, a drugi altówkę, zgadza się? Muszą przejść przez tyle ruchliwych ulic… To długi spacer dla dziesięcioletnich chłopców.

Wicedyrektor siedzi sztywno wyprostowany.

– Wiem, że go tu nie ma, messieurs – mówi von Rumpel. – Nawet najskromniejszy woźny nie byłby tak głupi, by pozostawić brylant w muzeum. Ale chciałbym zobaczyć miejsce, gdzie go panowie przechowywali. Chcę wiedzieć, jaką skrytkę uznano za wystarczająco bezpieczną.

Żaden z Francuzów się nie odzywa. Wicedyrektor w dalszym ciągu przegląda maszynopis, choć von Rumpel jest pewny, że już go nie czyta. O czwartej sekretarka znowu puka do drzwi i von Rumpel znowu każe jej odejść. Skupia uwagę tylko na ruchach swoich powiek. Pulsowaniu krwi na szyi. Pik, pik, pik, pik. Inni zastosowaliby mniej finezyjne metody, myśli. Posługiwaliby się wykrywaczami kłamstwa, materiałami wybuchowymi, bronią, przemocą. On wykorzystuje najtańszy materiał: minuty i godziny.

Dzwony wybijają piątą. W ogrodach zaczyna zapadać zmrok.

– Panie sierżancie, proszę – odzywa się wicedyrektor. Przyciska dłonie do blatu biurka. Unosi wzrok. – Jest bardzo późno. Muszę iść do toalety.

– Proszę się nie krępować. – Von Rumpel kiwa ręką w stronę metalowego kosza na śmieci stojącego obok biurka.

Mineralog marszczy czoło. Znowu dzwoni telefon. Hublin obgryza paznokcie. Na twarzy wicedyrektora maluje się ból. Warczy wiatrak. W ogrodach powoli zapada ciemność, a von Rumpel ciągle czeka.

– Pański kolega to racjonalista, prawda? – odzywa się do mineraloga. – Nie wierzy w legendy. Ale pan… pan wydaje się bardziej emocjonalny. Nie chce pan wierzyć, powtarza pan sobie, że nie wolno wierzyć. A jednak wierzy pan. – Kręci głową. – Trzymał pan brylant w ręku. Czuł pan jego moc.

– To śmieszne… – odzywa się Hublin. Jego oczy przypominają ślepia przestraszonego źrebaka. – To nie są cywilizowane metody. Czy nasze dzieci są bezpieczne, sierżancie? Proszę, by pozwolił nam pan sprawdzić, czy nasze dzieci są bezpieczne.

– Jest pan naukowcem, a jednak wierzy pan w mity. Wierzy pan w potęgę rozumu, a jednocześnie w baśnie. Boginie i klątwy.

Wicedyrektor wzdycha głęboko.

– Dosyć… – mówi. – Dosyć…

Von Rumpel czuje, jak serce mu przyspiesza. Czyżby już zamierzali skapitulować? Tak łatwo? Mógłby czekać jeszcze dwa albo trzy dni, gdy tymczasem rozbijałyby się o niego fale ludzi.

– Czy nasze dzieci są bezpieczne?

– Jeśli panom na tym zależy.

– Mogę skorzystać z telefonu?

Von Rumpel kiwa głową. Wicedyrektor podnosi słuchawkę, mówi: „Sylvie”, słucha przez chwilę, po czym się rozłącza. Do gabinetu wchodzi kobieta z pękiem kluczy na kółku. Wyciąga szufladę w biurku wicedyrektora i wyjmuje klucz na łańcuszku. Prosty, elegancki, o długim bolcu.

Niewielkie zamknięte drzwi na końcu galerii na parterze. Potrzebne są dwa klucze, by je otworzyć, a wicedyrektor wyraźnie nie ma w tym wprawy. Później prowadzą von Rumpla w dół kręconymi schodami z kamienia; w końcu wicedyrektor otwiera drugie drzwi. Przechodzą przez labirynt korytarzy, koło strażnika, który odkłada gazetę i siedzi, sztywno wyprostowany, gdy go mijają. W skromnym magazynie wypełnionym odzieżą roboczą, paletami i skrzynkami mineralog odsuwa arkusz sklejki, odsłaniając prosty sejf z zamkiem szyfrowym, który wicedyrektor otwiera bez większego trudu.

Żadnych alarmów. Tylko jeden strażnik.

W sejfie znajduje się bardzo interesująca szkatułka. Jest tak ciężka, że wicedyrektor i mineralog wyjmują ją razem.

Elegancka, nie widać połączeń konstrukcyjnych. Brak nazwy producenta i zamka. Prawdopodobnie jest pusta w środku, lecz nie ma zawiasów, gwoździ, szczelin; wygląda jak lity kawałek wypolerowanego drewna. Przedmiot wykonany na specjalne zamówienie.

Mineralog wkłada klucz do mikroskopijnej, prawie niewidocznej dziurki w dnie szkatułki. Kiedy go przekręca, po przeciwnej stronie otwierają się dwie następne dziurki. Wicedyrektor wkłada do nich identyczne klucze, po czym ukazuje się pięć metalowych wałków.

Trzy połączone zamki bębenkowe współdziałające ze sobą.

– Bardzo sprytne… – szepce von Rumpel.

Szkatułka powoli się otwiera. Wewnątrz znajduje się aksamitny woreczek.

– Proszę otworzyć – mówi Niemiec.

Mineralog spogląda na wicedyrektora, który bierze woreczek i rozwiązuje tasiemkę. Kładzie woreczek na dłoni i rozchyla palcem fałdy. W środku lśni błękitny kamień wielkości gołębiego jaja.

Szafa

M i e s z k a ń c y m i a s t a, którzy łamią nakaz zaciemnienia, są karani grzywnami lub zabierani na przesłuchania, chociaż madame Manec twierdzi, że w Hôtel-Dieu lampy palą się przez całą noc i że o każdej porze wychodzą stamtąd niemieccy oficerowie, zapinając mundury i poprawiając spodnie. Marie-Laure stara się nie zasnąć, czekając, aż stryj się obudzi. W końcu słyszy szczęk drzwi otwieranych po drugiej stronie korytarza i szuranie stóp na deskach. Wyobraża sobie mysz wymykającą się z norki, jak w bajce.

Wstaje z łóżka, próbując nie obudzić ojca, i wychodzi na korytarz.

– Nie bój się, stryjku – szepce.

– Marie-Laure? – Étienne pachnie jak nadchodząca zima, grobowiec, ciężki bezwład czasu.

– Dobrze się czujesz?

– Lepiej.

Stoją na skraju schodów.

– Było obwieszczenie – mówi Marie-Laure. – Madame zostawiła je na biurku stryja.

– Obwieszczenie?

– O radiach.

Étienne schodzi na czwarte piętro. Marie-Laure słyszy jego mruczenie. Palce sunące po niedawno opróżnionych półkach. Starzy przyjaciele, którzy odeszli. Czeka na okrzyki gniewu, lecz zamiast tego słyszy tylko fragment dziecięcej rymowanki wypowiedziany zdyszanym tonem:… à la salade je suis malade au céleri je suis guéri…

Bierze stryja za łokieć, pomaga mu usiąść przy ozdobnym biurku. Étienne ciągle mruczy, próbując wypowiedzieć najskrytsze myśli, i Marie-Laure czuje bijący od niego strach, zjadliwy, toksyczny, kojarzący się z zapachem gąsiorów z formaliną w dziale zoologii.

W okna uderzają krople deszczu. Głos Étienne’a dobiega z wielkiej odległości.

– Wszystkie?

– Z wyjątkiem nadajnika na strychu. Nie wspomniałam, że tam jest. Czy madame Manec o nim wie?

– Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

– Czy to tajemnica, stryju? Czy ktoś mógłby go znaleźć, gdyby w domu zrobiono rewizję?

– Kto miałby robić rewizję w domu?

Zapada milczenie.

– Ciągle możemy oddać nadajnik – mówi Étienne. – Powiedzieć, że zapomnieliśmy tego zrobić.

– Termin upłynął wczoraj po południu.

– Mogą okazać wyrozumiałość.

– Że zapomniałeś oddać nadajnika, który może transmitować wiadomości do Anglii? Naprawdę w to wierzysz, stryju?

Kolejne niespokojne oddechy. Noc toczy się do przodu na cichych rolkach.

– Pomóż mi – odzywa się Étienne.

Znajduje lewar samochodowy w pokoju na drugim piętrze, po czym idą razem do sypialni dziadka Marie-Laure, zamykają za sobą drzwi i klękają obok olbrzymiej szafy, nie odważając się zapalić świecy. Étienne wsuwa lewar pod szafę i unosi lewy bok. Wkłada pod nogi szafy zwinięte szmaty, a następnie unosi lewarem drugą stronę i robi to samo.

– Teraz, Marie-Laure, oprzyj dłonie w tym miejscu i pchaj.

Dziewczynka czuje dreszczyk emocji: zaczyna rozumieć, że zasłonią szafą niewielkie drzwiczki prowadzące na strych.

– Z całej siły, dobrze? Gotowa? Raz, dwa, trzy!

Olbrzymia szafa przesuwa się o dwa centymetry. Lekko grzechoczą ciężkie drzwi z wprawionymi lustrami. Marie-Laure ma wrażenie, że pchają dom po tafli lodu.

– Mój ojciec mawiał, że sam Chrystus nie zdołałby wnieść tej szafy na górę – mówi Étienne, dysząc ciężko. – Że musieli zbudować dom wokół niej. Jeszcze raz, gotowa?

Pchają, odpoczywają, pchają, odpoczywają. W końcu szafa stoi przed niewielkimi drzwiami i wejście na strych jest niewidoczne. Étienne unosi lewarem nogi mebla, wyciąga szmaty, po czym siada na podłodze i głośno oddycha. Marie-Laure zajmuje miejsce obok niego. Zasypiają przed świtem.

Kosy

P o r a n n y a p e l . Ś n i a d a n i e. Frenologia, ćwiczenia strzeleckie, musztra. Czarnowłosy Ernst opuszcza szkołę po pięciu dniach od ćwiczeń polowych, gdy został uznany za najsłabszego. Po tygodniu odchodzi dwóch kolejnych uczniów. Liczba kadetów zmniejsza się z sześćdziesięciu do pięćdziesięciu siedmiu. Werner co wieczór pracuje w laboratorium doktora Hauptmanna: na przemian zajmuje się rozwiązywaniem równań trygonometrycznych i inżynierią. Hauptmann chce, by Werner poprawił sprawność i czułość kierunkowego odbiornika radiowego, który projektuje. Niski doktor mówi, że trzeba go szybko zmodyfikować, by działał na wielu częstotliwościach i mógł mierzyć kąty odbieranych sygnałów. Czy Werner jest w stanie to zrobić?

Zmienia w projekcie prawie wszystko. W niektóre dni Hauptmann staje się gadatliwy, bardzo szczegółowo wyjaśnia rolę solenoidu lub opornika, a nawet określa gatunek pająka wiszącego na belce pod dachem; entuzjazmuje się spotkaniami naukowców w Berlinie, gdzie, jak twierdzi, każda dyskusja otwiera nowe horyzonty. Teoria względności, mechanika kwantowa – w takich momentach doktor chętnie odpowiada na wszystkie pytania Wernera.

A jednak następnego wieczoru Hauptmann staje się przerażająco oziębły, ignoruje pytania i nadzoruje pracę Wernera w milczeniu. Werner czuje zawrót głowy na myśl, że doktor ma koneksje wśród wysoko postawionych osób – że z telefonu na jego biurku można zadzwonić do oddalonych o kilkaset kilometrów ludzi, którzy jednym skinieniem dłoni potrafią poderwać do lotu tuzin messerschmittów, by zbombardowały jakieś miasto.

Żyjemy w niezwykłych czasach.

Zastanawia się, czy Jutta mu wybaczyła. Jej listy składają się w większości z banałów – mamy dużo zajęć, pozdrawia Cię Frau Elena – albo są dostarczane do sali sypialnej z tyloma fragmentami zamazanymi przez cenzurę, że nie można z nich niczego zrozumieć. Czy siostra czuje żal z powodu jego nieobecności? A może tak jak on nauczyła się zmieniać swoje serce w kamień, by tym sposobem się chronić?

Volkheimer, podobnie jak Hauptmann, wydaje się człowiekiem pełnym sprzeczności. Pozostali chłopcy uważają go za brutala posługującego się wyłącznie siłą, a jednak czasami, kiedy Hauptmann wyjeżdża do Berlina, Volkheimer wchodzi do gabinetu doktora, wraca z radiem lampowym firmy Grundig, podłącza antenę pozwalającą odbierać fale krótkie i słucha w laboratorium muzyki klasycznej. Mozarta, Bacha, nawet Vivaldiego. Im bardziej sentymentalne utwory, tym lepiej. Ogromny chłopak odchyla się na krześle, które skrzypi pod jego ciężarem, i lekko przymyka powieki.

Dlaczego zawsze trójkąty? Jakie jest przeznaczenie urządzenia, które budują? Jakie dwa punkty zna Hauptmann i dlaczego chce znać trzeci?

– To tylko liczby, kadecie – mówi Hauptmann. To jego ulubiona maksyma. – Czysta matematyka. Musisz się przyzwyczaić do myślenia w ten sposób.

Werner przedstawia Frederickowi różne hipotezy, ale spostrzega, że przyjaciel żyje jak we śnie. Spodnie ma zbyt luźne w talii, pogniecione nogawki. Jego spojrzenie jest przenikliwe, a jednocześnie nieobecne; kiedy na ćwiczeniach ze strzelania nie trafia w tarczę, wydaje się prawie tego nie zauważać. Niemal każdej nocy mruczy coś do siebie przed zaśnięciem: fragmenty wierszy, opisy zwyczajów gęsi, nazwy nietoperzy, które przeleciały za oknem.

Ptaki, zawsze ptaki.

– …rybitwy popielate, Werner, lecą z bieguna południowego na biegun północny, okrążają cały glob. Żadne inne zwierzęta nie odbywają tak dalekich wędrówek, rybitwy pokonują siedemdziesiąt tysięcy kilometrów rocznie…

Nad stajniami, winnicą i strzelnicą lśni metaliczne zimowe światło, nad wzgórzami przelatują wielkie stada wróbli podążające na południe. Nad wieżami zamku przebiega trasa zimowych wędrówek ptaków. Od czasu do czasu jedno ze stad siada na którejś z ogromnych lip na terenie szkoły i kłębi się między liśćmi.

Niektórzy starsi kadeci, szesnasto- i siedemnastoletni, mający łatwiejszy dostęp do amunicji, lubią strzelać do drzew, by zobaczyć, ile ptaków uda się trafić. Drzewo wydaje się niezamieszkane i spokojne, potem ktoś strzela i w ciągu pół sekundy zrywa się do lotu sto ptaków, pędząc z krzykiem we wszystkich kierunkach. Wygląda to tak, jakby drzewo eksplodowało.

Pewnego wieczoru Frederick przyciska czoło do szyby w oknie sypialni.

– Nienawidzę ich. Nienawidzę ich za to.

Rozlega się dzwonek na kolację, wszyscy biegną kłusem do stołówki, a na końcu wlecze się Frederick o włosach koloru karmelu, ze zbolałymi oczyma i rozwiązanymi sznurowadłami. Werner myje mu menażkę, pomaga w odrabianiu prac domowych, dzieli się pastą do butów, cukierkami od doktora Hauptmanna, biegają obok siebie w czasie ćwiczeń polowych. Kadeci mają wpięte w klapy mosiężne odznaki, sto czterdzieści podkutych butów krzesze iskry na kamiennej ścieżce. Wieże i widoczne w dole mury obronne zamku są jak mglista wizja dawno minionej chwały. Wernerowi szybko bije serce, myśli o nadajniku Hauptmanna, o lucie, bezpiecznikach, akumulatorach, antenach. Buty Wernera i Fredericka dotykają ziemi dokładnie w tej samej chwili.

SSG35 A NA513 NL WUX

KOPIA DEPESZY PRZEKAZANEJ TELEFONICZNIE

10 GRUDNIA 1940

M. DANIEL LEBLANC

SAINT-MALO FRANCJA

= WRÓĆ DO PARYŻA KONIEC MIESIĄCA STOP PODRÓŻUJ BEZPIECZNIE =

Kąpiel

O s t a t n i e t a p p o ś p i e s z n e g o k l e j e n i a i szlifowania papierem ściernym i ojciec Marie-Laure kończy model Saint-Malo. Jest niepomalowany, niedopracowany, sklecony z kilku różnych rodzajów drewna, pozbawiony szczegółów, lecz wystarczająco kompletny, by córka w razie potrzeby mogła się nim posługiwać: nieregularny wielokąt murów obronnych otaczających wyspę i osiemset sześćdziesiąt pięć budynków znajdujących się wewnątrz.

Ojciec jest zmęczony. Od wielu tygodni nic z tego wszystkiego nie rozumie. Brylant, który kazało mu chronić muzeum, nie jest prawdziwy. W przeciwnym wypadku kogoś by po niego przysłano. Dlaczego zatem, gdy ogląda go przez szkło powiększające, dostrzega w środku mikroskopijne języki płomieni? Dlaczego słyszy za plecami kroki, choć nikogo tam nie ma? I dlaczego wciąż dręczy go absurdalna myśl, że kamień, który nosi w płóciennym woreczku w kieszeni, przyniósł mu nieszczęście, naraził Marie-Laure na niebezpieczeństwo, a może nawet doprowadził do napaści Niemiec na Francję?

Idiotyczne. Śmiechu warte.

Poddał kamień wszystkim możliwym próbom, które nie wymagały udziału innych ludzi.

Owinął go filcem i uderzył młotkiem – brylant nie pękł.

Próbował go zarysować rozłupanym kawałkiem kwarcu – bez powodzenia.

Przykładał go do płomienia świecy, próbował topić, gotować. Przechowywał klejnot pod materacem, w skrzynce z narzędziami, w bucie. Pewnego wieczoru zakopał go w donicy z geranium madame Manec, ale po kilku godzinach doszedł do wniosku, że rośliny więdną, i wykopał brylant.

Tego popołudnia na dworcu kolejowym pojawia się znajoma twarz, cztery czy pięć miejsc z tyłu w kolejce. Ojciec Marie-Laure widział już wcześniej tego człowieka, pulchnego, spoconego, z kilkoma podbródkami. Spoglądają sobie w oczy; mężczyzna odwraca wzrok. Sąsiad Étienne’a, właściciel perfumerii.

Wiele tygodni wcześniej, dokonując pomiarów niezbędnych do budowy modelu, ślusarz widział tego samego mężczyznę na szczycie murów obronnych, fotografującego morze. Madame Manec mówiła, że nie należy mu ufać. Ale teraz to po prostu człowiek czekający w kolejce po bilet.

Logika. Zasady zdrowego rozsądku. Istnieje klucz do każdego zamka.

Od dwóch tygodni ojciec Marie-Laure zastanawia się nad słowami użytymi w depeszy od dyrektora. Polecenie przyjazdu sformułowano w sposób dręcząco dwuznaczny: Podróżuj bezpiecznie. Czy to znaczy, że powinien przywieźć kamień, czy pozostawić go w Saint-Malo? Przyjechać z Marie-Laure czy w pojedynkę? Podróżować koleją? A może w inny, teoretycznie bardziej bezpieczny sposób?

A jeśli depeszy wcale nie wysłał dyrektor? – zastanawia się.

W głowie bez przerwy wirują mu pytania. Kiedy dochodzi do kasy, kupuje jeden bilet na przejazd pociągiem pasażerskim do Rennes, a stamtąd do Paryża, po czym wraca wąskimi, cienistymi uliczkami na rue Vauborel. Zjawi się w muzeum i wszystko się skończy. Wróci do pracy w magazynie kluczy, zacznie naprawiać zamki. Za tydzień z lekkim sercem pojedzie z powrotem do Bretanii po Marie-Laure.

Madame Manec podaje na kolację gulasz i bagietki. Później ojciec prowadzi Marie-Laure rozklekotanymi schodami do łazienki na drugim piętrze. Napełnia wodą wielką żelazną wannę i odwraca się plecami, gdy córka się rozbiera.

– Możesz nie oszczędzać mydła – mówi. – Kupiłem dodatkową kostkę. – Złożony bilet kolejowy w kieszeni wydaje mu się dowodem zdrady.

Marie-Laure pozwala, by ojciec umył jej włosy. Wiele razy przesuwa palce przez bąble piany, jakby chciała ocenić ich ciężar. Ojciec zawsze odczuwał głęboko utajony lęk, wręcz panikę, gdy myślał o córce; bał się, że nie jest dobrym rodzicem, że robi wszystko źle. Że nie potrafi do końca zrozumieć reguł wychowania. Wciąż miał wrażenie, że paryskie matki – pchające przed sobą wózki w Jardin des Plantes albo oglądające swetry w domach towarowych – kiwają do siebie głowami, gdy go mijają, jakby posiadały jakąś sekretną wiedzę, której jemu brakuje. Skąd możesz mieć pewność, że postępujesz właściwie?

Jednak jest także duma – duma, że wychował córkę samodzielnie. Że jest taka ciekawa, taka odporna psychicznie. Myśl, że jest ojcem kogoś tak potężnego, przyjmuje z pokorą, jakby był tylko skromnym sługą czegoś, co ma w sobie wielkość. Właśnie tak czuje się teraz, klęcząc obok Marie-Laure i płucząc jej włosy; miłość do córki pozwala mu przekroczyć granice własnego ciała. Mury mogą runąć, całe miasto może się zmienić w ruinę, lecz nic nie przytłumi jasności tego uczucia.

Jęczy kanalizacja; zagracony dom przypomina o swoim istnieniu. Marie unosi mokrą twarz.

– Wyjeżdżasz, prawda?

W tej chwili ślusarz jest zadowolony, że córka nie może go widzieć.

– Madame powiedziała mi o depeszy.

– To nie potrwa długo, Marie. Tydzień, najwyżej dziesięć dni.

– Kiedy wyjeżdżasz?

– Jutro. Zanim się obudzisz.

Marie-Laure pochyla się, klęcząc. Jej plecy są długie, białe, podzielone wypukłościami kręgów. Kiedyś zasypiała, ściskając w piąstce jego palec wskazujący. Kiedyś rozkładała swoje książki pod warsztatem w magazynie kluczy i przesuwała rozczapierzonymi dłońmi po stronicach.

– Mam tu zostać?

– Z madame. I Étienne’em.

Podaje jej ręcznik, pomaga wyjść z wanny i czeka na zewnątrz, gdy Marie-Laure wkłada koszulę nocną. Później, chociaż wie, że córka nie potrzebuje pomocy, prowadzi ją na piąte piętro, do ich niewielkiego pokoiku. Tam siada na skraju łóżka, a Marie-Laure klęka przed modelem Saint-Malo i trzema palcami dotyka wieży katedry. Ojciec znajduje jej szczotkę do włosów, nie zapala lampy.

– Dziesięć dni, tato?

– W najgorszym razie.

Skrzypią ściany, okno za zasłonami jest ciemne, miasto układa się do snu. Gdzieś daleko nad podwodnymi wąwozami pływają niemieckie U-Booty, a dziesięciometrowe kałamarnice spoglądają ogromnymi oczami w chłodny mrok.

– Spędziliśmy kiedykolwiek noc osobno?

– Nie. – Ojciec rozgląda się po nieoświetlonym pokoju. Jeśli zdoła dziś w nocy zasnąć, co mu się przyśni? Kamień w kieszeni wydaje się wręcz pulsować.

– Mogę wychodzić w czasie twojej nieobecności, tato?

– Kiedy wrócę. Przyrzekam.

Najdelikatniej, jak potrafi, przesuwa szczotkę po wilgotnych włosach córki. Między ruchami dłoni słychać, jak wiatr grzechoce okiennicą.

Palce Marie-Laure przesuwają się z szelestem wśród domów.

– Rue des Cordiers, rue Jacques-Cartier, rue Vauborel – wymienia nazwy.

– Nauczysz się ich w tydzień – mówi ojciec.

Palce Marie-Laure docierają do murów obronnych. Wędrują dalej, ku morzu.

– Dziesięć dni – odpowiada.

– W najgorszym wypadku.

Najsłabszy (#2)

G r u d z i e ń w y s y s a z z a m k u ś w i a t ł o. Słońce ledwo wznosi się nad horyzontem, po czym znów zachodzi. Kilkakrotnie spada śnieg, aż wreszcie pokrywa trawniki na stałe. Czy Werner widział kiedykolwiek tak biały śnieg, którego natychmiast nie pobrudził popiół i miał węglowy? Jedynymi emisariuszami zewnętrznego świata są ptaki, które od czasu do czasu siadają na lipach wokół dziedzińca, przygnane przez daleką burzę, bitwę lub jedno i drugie, a także dwóch nieopierzonych kaprali pojawiających się w jadalni mniej więcej co tydzień. Zawsze przychodzą po modlitwie, gdy kadeci zaczynają jeść kolację; mijają tarczę herbową na ścianie, zatrzymują się obok jednego z chłopców i szepcą mu do ucha, że jego ojciec poległ w walce.

W inne dni prefekt ryczy: Achtung!, chłopcy zrywają się z ław i do jadalni wchodzi kolebiącym się krokiem komendant Bastian. Kadeci spoglądają w milczeniu na swoje talerze, a tymczasem Bastian przechadza się wzdłuż rzędów stojących postaci, sunąc palcem wskazującym po ich plecach.

– Tęsknicie za domami? Nie wolno się martwić o swoje rodziny. Naszą prawdziwą rodziną jest Führer. Czy może być coś piękniejszego?

– Nie, panie komendancie! – krzyczą chłopcy.

Każdego popołudnia, niezależnie od pogody, Bastian dmie w gwizdek i staje na dziedzińcu naprzeciwko wybiegających czternastoletnich kadetów. Ma wypięty brzuch, na jego piersi brzęczą medale, kręci gumową pałką.

– Są dwa rodzaje śmierci – mówi, wyrzucając z ust kłęby pary. – Możecie zginąć, walcząc jak lwy. Albo umrzeć lekką śmiercią, jakby ktoś wyjmował włos z kubka mleka. Ludzie, którzy nie są nic warci, umierają lekką śmiercią. – Spogląda wzdłuż rzędów kadetów, kręci pałką i dramatycznie wytrzeszcza oczy. – Jak umrzecie, chłopcy?

Pewnego wietrznego popołudnia wyciąga z szeregu Helmuta Rödla. Helmut to mały, nieciekawy chłopiec z południa, który w ciągu dnia prawie przez cały czas zaciska pięści.

– A ty, Rödel? Jakie. Jest. Twoje. Zdanie? Kto jest najsłabszym członkiem grupy?

Helmut Rödel nie waha się ani chwili.

– On, panie komendancie!

Werner ma wrażenie, jakby spadło na niego coś ciężkiego. Rödel wskazuje Fredericka.

Bastian każe Frederickowi wystąpić. Jeśli przyjaciel czuje lęk, Werner tego nie zauważa. Frederick ma roztargniony wyraz twarzy: maluje się na niej prawie filozoficzny spokój.

Bastian zarzuca gumę na szyję i idzie powoli przez pole, zapadając się po kolana w śniegu. Nie śpieszy się, aż wreszcie zmienia się w niewielką figurkę na skraju białej płaszczyzny. Werner usiłuje nawiązać kontakt wzrokowy z Frederickiem, ale przyjaciel ma kompletnie nieobecny wzrok.

Komendant unosi lewą rękę.

– Dziesięć! – wrzeszczy.

Wiatr niesie jego słowo nad pustym polem. Frederick mruga kilkakrotnie, jakby chciał się obudzić ze snu, podobnie jak w klasie, gdy ktoś się do niego zwraca.

– Dziewięć!

– Biegnij! – syczy Werner.

Frederick jest niezłym biegaczem, szybszym od Wernera, ale tego popołudnia komendant liczy jakby szybciej. Poza tym śnieg spowalnia ruchy Fredericka i gdy Bastian unosi prawą rękę, chłopiec znajduje się w odległości zaledwie dwudziestu metrów.

Kadeci rzucają się hurmem do przodu. Werner biegnie razem z innymi, starając się trzymać w tylnej części grupy. Słychać rytmiczne uderzenia karabinów o plecy. Najszybsi wydają się pędzić jeszcze szybciej niż zwykle, jakby chcieli pobić swój rekord.

Frederick biegnie w dobrym tempie. Ale najszybsi chłopcy są jak ogary, wyselekcjonowano ich w całym kraju ze względu na szybkość i posłuszeństwo. Werner ma wrażenie, że dziś biegną z większym zaangażowaniem niż wcześniej, wręcz z pasją. Koniecznie chcą się dowiedzieć, co się stanie, jeśli kogoś złapią.

Frederick znajduje się piętnaście kroków od Bastiana, kiedy go dopadają i przewracają na ziemię.

Grupa zbija się wokół Fredericka i jego prześladowców, którzy wstają, umazani śniegiem. Podchodzi do nich Bastian. Chłopcy otaczają instruktora; dyszą ciężko, wielu trzyma ręce na kolanach. Z ich ust buchają kłęby pary, natychmiast porywane przez wiatr. Frederick stoi w środku, sapie i mruga powiekami.

– Zwykle na schwytanie pierwszego ucznia nie trzeba czekać tak długo – mówi cicho Bastian, jakby sam do siebie.

Frederick spogląda na niebo.

– Jesteś najsłabszy, kadecie? – pyta Bastian.

– Nie wiem, panie komendancie.

– Nie wiesz? – Przez twarzy Bastiana przebiega lekki grymas. – Patrz na mnie, kiedy do mnie mówisz.

– Niektórzy ludzie są słabi w jednym, a inni w drugim, panie komendancie.

Na twarzy Bastiana, o wąskich wargach i małych oczkach, powoli pojawia się wyraz gwałtownej nienawiści. Jakby wiatr rozwiał chmury, ukazując na chwilę jego prawdziwy, zdeformowany charakter. Komendant zdejmuje z szyi gumową pałkę i wręcza ją Rödlowi.

Rödel mruga, zaskoczony jej ciężarem.

– No już, przyłóż mu! – mówi Bastian. Zachowuje się tak, jakby zachęcał zalęknionego chłopca, by wszedł do zimnej wody.

Rödel spogląda na pałkę: jest czarna, sztywna od mrozu, ma metr długości. Mija kilkanaście sekund, choć Werner ma wrażenie, że to godziny. Wiatr targa oszronioną trawą, nad białym polem lecą, wirując, strużki śniegu i nagle ogarnia go fala tęsknoty za Zollverein, gdzie wędrował popołudniami po czarnych od sadzy drogach, ciągnąc w wózku siostrę. Brudne zaułki, ochrypłe krzyki brygad robotników, ściśnięci chłopcy śpiący w sypialni, ich bluzy i spodnie wiszące na haczykach wbitych w ściany. O północy między łóżkami krążyła jak anioł Frau Elena i mruczała: Wiem, że jest zimno, ale jestem przy was, rozumiecie?

Zamknij oczy, Jutto.

Rödel idzie naprzód, unosi gumę i uderza Fredericka w bark. Frederick cofa się o krok. Nad polem świszczy wiatr.

– Jeszcze raz – mówi Bastian.

Wszystko odbywa się straszliwie powoli, ma w sobie coś cudownego i ohydnego. Rödel unosi gumę i uderza. Tym razem trafia Fredericka w szczękę. Werner wszelkimi siłami stara się wyobrazić sobie dom: suszącą się bieliznę, spracowane różowe palce Frau Eleny, psy na wąskich uliczkach, dym buchający z kominów. Każda jego cząstka pragnie krzyknąć: Przecież to jest złe!

Ale tutaj jest dobre.

Wszystko trwa bardzo długo. Frederick wytrzymuje trzeci cios.

– Jeszcze raz – rozkazuje Bastian.

Po czwartym uderzeniu Frederick unosi ręce i guma trafia go w przedramiona. Potyka się. Rödel znowu unosi gumę, a Bastian mówi:

– Prowadź nas swoim przykładem, Chryste, po wieki wieków!

Nagle wszystko odwraca się do góry nogami, jakby dzień został rozerwany na strzępy. Werner ma wrażenie, że rozgrywająca się scena odpływa w dal, z wolna znika w tunelu: niewielkie białe pole, grupa chłopców, nagie drzewa, miniaturowy zamek. Obraz jest równie nierzeczywisty jak opowieści Frau Eleny o dzieciństwie w alzackiej wiosce albo widoki Paryża narysowane przez Juttę. Jeszcze sześć razy słyszy świst i dziwnie martwe plaśnięcia gumy uderzającej w ręce, barki i twarz Fredericka.

Frederick potrafi spacerować godzinami po lesie, umie identyfikować pokrzewki z odległości pięćdziesięciu metrów tylko na podstawie śpiewu. Frederick prawie nigdy nie myśli o sobie. Frederick jest pod każdym względem silniejszy od Wernera. Werner otwiera usta, lecz znów je zaciska; tonie; zamyka oczy, zatrzaskuje umysł.

W pewnej chwili bicie się kończy. Frederick leży z twarzą wciśniętą w śnieg.

– Panie komendancie? – pyta zdyszany Rödel.

Bastian bierze od niego gumę, wiesza sobie na szyi i podciąga spodnie na brzuchu. Werner klęka obok Fredericka i przewraca go na bok. Z nosa, oka lub ucha przyjaciela – a może ze wszystkich tych miejsc jednocześnie? – cieknie krew. Jedno z oczu opuchło i jest zamknięte, lecz drugie pozostaje otwarte. Werner zdaje sobie sprawę, że Frederick patrzy w niebo. Obserwuje coś.

Werner ryzykuje zerknięcie w górę: samotny jastrząb lecący z wiatrem na rozpostartych skrzydłach.

– Wstać! – rozkazuje Bastian.

Werner wstaje. Frederick się nie porusza.

– Wstać! – powtarza ciszej Bastian.

Frederick klęka na jedno kolano, po czym wstaje i chwieje się na nogach. Z rozciętego policzka wypływają strumyczki krwi. Koszulę na plecach ma mokrą od roztopionego śniegu. Werner podtrzymuje go za łokieć.

– Jesteś najsłabszy, kadecie?

Frederick nie patrzy na Bastiana.

– Nie, panie komendancie.

Wysoko na niebie kołuje jastrząb. Gruby komendant zastanawia się przez chwilę. Później nad kompanią rozlega się jego czysty głos; rozkazuje kadetom biec. Pięćdziesięciu siedmiu chłopców opuszcza zamek i rusza truchtem pokrytą śniegiem ścieżką w stronę lasu. Frederick biegnie na swoim miejscu obok Wernera; ma opuchnięte lewe oko, mokry, zabłocony kołnierzyk, po policzkach spływa mu krew.

Gałęzie szumią i trzeszczą. Pięćdziesięciu siedmiu chłopców śpiewa jednym głosem:

Nie ustaniemy w marszu,

Nawet za tysiąc lat.

Bo dzisiaj słyszy nas naród,

A jutro cały świat!

Zima w lasach Saksonii. Werner nie ryzykuje kolejnego spojrzenia na przyjaciela. Idzie szybkim krokiem marszowym w lodowatym zimnie, z rozładowanym pięciostrzałowym karabinem na ramieniu. Ma prawie piętnaście lat.

Наши рекомендации