SZKOŁA MAGII i CZARODZIEJSTWA 4 страница

- Ja je wezmę - powiedział wuj Vernon, zrywając się z krzesła i wychodząc za nią z jadalni.

* * *

- Kochanie, czy nie byłoby lepiej wrócić do domu? - zapy­tała nieśmiało ciotka Petunia kilka godzin później, ale wuj Vernon sprawiał wrażenie, że jej nie słyszy. Nikt nie miał pojęcia, dokąd właściwie jadą i czego wuj szuka. Raz zatrzy­mał samochód pośrodku wielkiego lasu, wysiadł, rozejrzał się, potrząsnął głową, wrócił do auta i ruszył dalej. To samo wydarzyło się pośrodku pola ornego, w połowie długiego mostu i na szczycie wielopoziomowego parkingu.

- Tatuś zwariował, prawda? - zapytał po południu Dudley ciotkę Petunię. Wuj Vernon zaparkował na plaży, zamknął ich w samochodzie i zniknął.

Zaczęło padać. Wielkie krople bębniły w dach samocho­du. Dudley chlipał, cały zasmarkany.

- Dzisiaj jest poniedziałek - biadolił. - Wieczo­rem będzie „Wielki Humberto". Chcę się zatrzymać gdzieś, gdzie będzie telewizja.

Poniedziałek. To Harry’emu o czymś przypomniało. Jeśli jest poniedziałek - a zwykle można było polegać na Dudleyu, jeśli chodzi o dni tygodnia, z powodu wszystkich seriali, które regularnie oglądał - to jutro, we wtorek, są jedenaste urodziny Harry’ego. Oczywiście jego urodziny nigdy nie były specjalnie przyjemne - w ubiegłym roku wuj Vernon dał mu wieszak i parę starych skarpetek. No, ale nie co dzień kończy się jedenaście lat.

Wuj Vernon wrócił uśmiechnięty. Niósł jakiś długi, wą­ski pakunek i nie odpowiedział ciotce Petunii, kiedy go zapytała, co kupił.

- Znalazłem wspaniałe miejsce! - oznajmił. - Szyb­ko! Wszyscy wysiadają!

Było bardzo zimno. Wuj Vernon wskazywał na coś, co wyglądało jak wielka skała wystająca z morza. Na jej szczy­cie widniała jakaś mizerna chałupka. Jedno było pewne: nie należało się tam spodziewać telewizora.

- Na noc zapowiadają sztorm - powiedział wuj Vernon wesoło, zacierając dłonie. - A ten zacny jego­mość zgodził się pożyczyć nam łódź!

W tym momencie podszedł do nich jakiś bezzębny sta­ruch, wskazując na starą szalupę, podskakującą na stalowo-szarej wodzie.

- Zdobyłem też trochę prowiantu - rzekł wuj Vernon - więc wszyscy na pokład!

W łodzi było przeraźliwie zimno. Lodowate rozpryski fal i krople deszczu spływały im po plecach, a mroźny wiatr chłostał im twarze. W końcu - a wydawało się, że upły­nęły całe godziny - dopłynęli do owej skały, gdzie wuj Vernon, potykając się i ślizgając, powiódł ich do zrujnowanego domu.

Wewnątrz było okropnie: cuchnęło zgniłymi wodoros­tami, wiatr gwizdał przez dziury w drewnianych ścianach, a puste palenisko zamokło. Na dodatek dom miał tylko dwie izby.

„Prowiant” wuja Vernona okazał się czterema torebkami chipsów i czterema bananami. Próbował rozpalić ogień, ale torebki po chipsach narobiły tylko trochę dymu i zwinęły się w ruloniki.

- Teraz mogą nam nakichać, co? - zagadywał we­soło.

Był w bardzo dobrym nastroju. Najwidoczniej uznał, że nikt nie dostarczy tu poczty, zwłaszcza podczas sztormu. Harry zgadzał się z tym, ale jego wcale to nie wprawiało w dobry humor.

Kiedy zapadła noc, rozpętał się zapowiadany sztorm. Olbrzymie fale chłostały ściany chatki, a dziki wiatr łomotał w brudne okna. Ciotka Petunia znalazła kilka zapleśniałych koców i zrobiła Dudleyowi posłanie na zjedzonej przez mole kanapie. Ona i wuj Vernon zajęli kulawe łóżko w sąsiedniej izbie, a Harry musiał sobie znaleźć najbardziej miękki ka­wałek podłogi i zwinąć się na nim w kłębek pod najcieńszym i najbardziej postrzępionym kocem.

Sztorm rozszalał się na dobre i Harry nie mógł zasnąć. Dygotał z zimna i przewracał się na twardej podłodze, czując, jak burczy mu w brzuchu z głodu. Koło północy chrapanie Dudleya zagłuszyły przetaczające się nisko grzmoty. Podświetlona tarcza elektronicznego zegarka, po­łyskująca na zwisającej z kanapy ręce Dudleya, powiedziała Harry’emu, że jest za dziesięć jedenasta. Leżał i patrzył, jak zbliżają się jego urodziny, rozmyślając smętnie, czy Dursleyowie będą o nich pamiętać i zastanawiając się, gdzie może być teraz nadawca listów.

Pięć minut przed północą Harry usłyszał jakieś okropne trzaski. Miał nadzieję, że sufit się nie zapadnie, chociaż z drugiej strony może byłoby mu cieplej, gdyby tak się stało. Jeszcze cztery minuty. Może w domu na Privet Drive po ich powrocie będzie tyle listów, że uda mu się jakoś skraść choć jeden?

Trzy minuty. Czy to morze tak łomoce w skałę? I (dwie minuty) co to za dziwne skrzypienie? Czyżby ta skała zapa­dała się w morze?

Jeszcze jedna minuta i będzie miał jedenaście lat. Trzy­dzieści sekund... dwadzieścia... dziesięć... dziewięć - może by tak obudzić Dudleya - trzy... dwie... jedna.

BUUM.

Cała chatka zadygotała, a Harry poderwał się, wytrzesz­czając oczy w ciemności. Ktoś był na zewnątrz i najwyraźniej łomotał w drzwi.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Strażnik kluczy

BUUM. Znowu łomotanie do drzwi. Dudley obudził się i usiadł na kanapie.

- Gdzie jest ta armata? - zapytał głupio.

Rozległ się głuchy trzask za nimi i do pokoju wkroczył wuj Vernon. W rękach miał strzelbę - teraz się dowie­dzieli, co było w tym długim, wąskim pakunku.

- Kto tam? - krzyknął. - Ostrzegam... jestem uzbrojony!

Na chwilę zrobiło się cicho, a potem...

Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że wypadły z za­wiasów i z okropnym łoskotem wylądowały na podłodze.

W otworze wejściowym stał olbrzymi mężczyzna. Twarz miał prawie całkowicie ukrytą pod długimi, zmierzwionymi włosami i dziką, splątaną brodą; tylko czarne oczy błyszcza­ły jak dwa żuki spomiędzy tej plątaniny.

Olbrzym wcisnął się do środka, garbiąc się, żeby nie zawadzić o sufit. Pochylił się, podniósł drzwi i z łatwością osadził je z powrotem w zawiasach. Ryk sztormu nieco przycichł. Odwrócił się i zmierzył ich spojrzeniem.

- Może by ktoś zrobił kubek herbatki, co? Przelecia­łem kawał świata. Nie było letko...

Podszedł do kanapy, na której siedział Dudley zdrętwiały ze strachu.

- Suń się, grubasie - powiedział łagodnie przybysz. Dudley zakwiczał i uciekł, żeby się schować za matką, która z kolei skuliła się, przerażona, za wujem Vernonem.

- No i jest nasz Harry! - rzekł olbrzym. Harry spojrzał w tę dziką, mroczną twarz i zobaczył, że czarne oczy rozjarzyły się uśmiechem.

- Kiedy cię ostatni raz widziałem, byłeś jeszcze nie­mowlakiem - powiedział olbrzym. - Wykapany tata, ale oczy to masz po matce.

Wuj Vernon wydał z siebie dziwny, zgrzytliwy dźwięk.

- Żądam, aby pan się stąd wyniósł! - oznajmił. - Natychmiast! To włamanie i najście!

- Och, przymknij się, Dursley, ty wielka śliwko w occie - odparł olbrzym. Sięgnął ponad oparciem sofy, wyrwał wujowi Vernonowi strzelbę z rąk, zawiązał ją w su­peł z taką łatwością, jakby była z gumy, i cisnął w kąt.

Wuj Vernon wydał z siebie jeszcze jeden dziwny dźwięk, tym razem jakby ktoś nadepnął na mysz.

- Tak czy owak, Harry - powiedział olbrzym, od­wracając się od Dursleyów - mnóstwo szczęścia w dniu urodzin. Mam tu coś dla ciebie... w pewnym momencie chyba na tym usiadłem, ale smakuje wciąż tak samo.

Z wewnętrznej kieszeni czarnego płaszcza wyciągnął nie­co zgniecione pudełko. Harry otworzył je drżącymi palcami. Wewnątrz był wielki, czekoladowy tort z napisem z zielo­nego lukru:

Harry’emu w dniu urodzin.

Harry spojrzał na olbrzyma. Zamierzał mu podziękować, ale zanim słowa dotarły mu do ust, gdzieś się pogubiły i wyjąkał tylko:

- Kim pan jest? Olbrzym zacmokał.

- Cholibka, przecież ja się nie przedstawiłem. Rubeus Hagrid, strażnik kluczy i gajowy w Hogwarcie.

Wyciągnął wielką łapę i potrząsnął całą ręką Harry’ego.

- No to jak, będzie ta herbatka? - zapytał, zaciera­jąc dłonie. - Nie odmówiłbym chlapnięcia czegoś moc­niejszego, jeśli macie.

Jego wzrok padł na puste palenisko z resztkami okopco­nych torebek po chipsach. Chrząknął, pochylił się nad pa­leniskiem, tak że nikt nie zdołał zobaczyć, co tam robi, ale kiedy się wyprostował, w kominku huczał wielki ogień. Wilgotną izbę rozjaśnił migocący blask płomieni, a Harry poczuł rozkoszne ciepło w całym ciele, jakby wlazł do wanny z gorącą wodą.

Olbrzym usiadł z powrotem na kanapie, która zatrzesz­czała pod jego ciężarem, i zaczął wyjmować z kieszeni płaszcza najróżniejsze przedmioty: miedziany kociołek, pacz­kę nieco przydeptanych kiełbasek, pogrzebacz, czajnik do herbaty, kilka wyszczerbionych kubków i butelkę z jakimś bursztynowym płynem, z której pociągnął zdrowo, zanim zabrał się do robienia herbaty. Wkrótce izba wypełniła się zapachem skwierczących nad ogniem kiełbasek. Nikt nie wyrzekł ani jednego słowa, ale kiedy olbrzym zsunął z pogrzebacza pierwszych sześć tłustych, soczystych, lek­ko nadpieczonych kiełbasek, Dudley okazał pewne zanie­pokojenie.

- Nie waż się niczego od niego brać, Dudley - rzucił ostro wuj Vernon.

Olbrzym zacmokał.

- Nie martw się, Dursley, ten twój budyniowaty synalek i tak już ma za dużo tłuszczu.

Podał kiełbaski Harry’emu, który był tak głodny, że czuł, jakby jeszcze nigdy w życiu nie jadł czegoś tak wspaniałego, ale przez cały czas nie odrywał oczu od olbrzyma. W końcu, kiedy jakoś nikt nie kwapił się, by wyjaśnić mu, co to wszystko ma znaczyć, ośmielił się zauważyć:

- Przepraszam, ale tak naprawdę, to nie mam pojęcia, kim pan jest.

Olbrzym przełknął głośno łyk herbaty i otarł usta wierz­chem dłoni.

- Mów mi Hagrid - powiedział. - Każdy mi tak mówi. Jak już wspomniałem, jestem klucznikiem w Hogwart... Chyba wiesz wszystko o Hogwarcie, co?

- Ee... nie - wyznał Harry.

Wyglądało na to, że Hagridem naprawdę to wstrząsnęło.

- Przykro mi - dodał szybko Harry.

- Przykro? - warknął Hagrid, odwracając się, by spojrzeć na Dursleyów, którzy pochowali się po ciemnych kątach izby. - To tym mugolom powinno być przykro! Wiedziałem, że nie oddają ci listów, ale nie przyszło mi do głowy, że nie będziesz nic wiedział o Hogwarcie! I co, nigdy się nie zastanawiałeś, skąd twoi rodzice nauczyli się tego wszystkiego?

- Czego wszystkiego? - zapytał Harry.

- CZEGO WSZYSTKIEGO? - zagrzmiał Hagrid. - Zaraz, zaraz, chwileczkę!

Zerwał się na nogi. Był tak wściekły, że w izbie zrobiło się gęsto. Dursleyowie wcisnęli się w ściany.

- Chcecie mi powiedzieć - ryknął na nich ten chłopiec... ten chłopiec!... NIC nie wie?

Harry uznał, że olbrzym posunął się trochę za daleko. Ostatecznie chodził do szkoły i wcale nie miał najgorszych stopni.

- Coś tam wiem - oświadczył. - Znam matmę i parę innych spraw.

Ale Hagrid tylko machnął ręką i powiedział:

- Mnie chodzi o nasz świat. Twój świat. Mój świat. Świat twoich rodziców.

- Jaki świat?

Hagrid wyglądał, jakby za chwilę miał eksplodować.

- DURSLEY! - zagrzmiał.

Wuj Vernon, który zrobił się biały jak papier, wyjąkał coś w rodzaju „bdmwdm”. Hagrid wpatrywał się w Harry’ego dzikim wzrokiem.

- Ale przecież musisz wiedzieć o swoich rodzicach. Ze byli sławni. Tak jak ty.

- Co? Moja... mama i mój tata byli... sławni?

- Ty nic nie wiesz... ty nic nie wiesz... - Hagrid czochrał się po głowie, utkwiwszy w Harrym oszołomiony wzrok.

- A więc nie wiesz, kim jesteś? - zapytał w końcu. Wuj Vernon nagle odzyskał mowę.

- Stop! - krzyknął. - Ani słowa więcej! Zabra­niam panu mówienia czegokolwiek temu chłopcu!

Spojrzenie, które mu rzucił Hagrid, odebrałoby odwagę dzielniejszemu od Vernona Dursleya, a kiedy olbrzym prze­mówił, każda sylaba drgała wściekłym gniewem.

- Nie powiedziałeś mu? Nie powiedziałeś mu, co było w liście, który przy nim zostawił Dumbledore? Ja tam byłem, Dursley! Widziałem, jak Dumbledore go zostawił! A ty ukrywałeś to przed nim przez tyle lat?

- Co przede mną ukrywał? - zapytał żywo Harry.

- STOP! ZABRANIAM CI! - ryknął przerażony wuj Vernon.

Ciotka Petunia dyszała głośno ze strachu.

- Ach, wypchajcie się... mugole - powiedział Ha­grid. - Harry... jesteś czarodziejem.

W izbie zapadło milczenie. Słychać było tylko morze i świst wiatru.

- Czym jestem? - wydyszał Harry.

- Czarodziejem, ma się rozumieć - odpowiedział Hagrid, siadając z powrotem na kanapie, która jęknęła i zapadła się jeszcze niżej - i powiedziałbym, że diabelnie dobrym, trzeba cię tylko trochę podszkolić. A niby czym miałbyś być, mając takich starych? I uważam, że już najwyż­szy czas, żebyś przeczytał ten list.

Harry wyciągnął rękę, by wziąć od niego żółtawą ko­pertę, zaadresowaną zielonym atramentem: Pan H. Potter, Podłoga, Chata na Skale, Morze. Wyjął list i prze­czytał:

HOGWART

SZKOŁA MAGII i CZARODZIEJSTWA

Dyrektor: ALBUS DUMBLEDORE

(Order Merlina Pierwszej Klasy, Wielki Czar., Gł. Mag, Najwyższa Szycha, Międzynarodowa Konfed. Czarodziejów)

Szanowny Panie Potter,

Mamy przyjemność poinformowania Pana, że zo­stał Pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Dołączamy listę niezbędnych książek i wy­posażenia.

Rok szkolny rozpoczyna się l września. Ocze­kujemy pańskiej sowy nie później niż 31 lipca. Z wyrazami szacunku,

Minerwa McGonagall,

Zastępca dyrektora

Pytania eksplodowały w głowie Harry’ego jak fajerwerki i nie mógł się zdecydować, które zadać najpierw. Po kilku minutach wyjąkał:

- Co to znaczy, że oczekują mojej sowy?

- Galopujące gorgony! To mi coś przypomniało - rzekł Hagrid, uderzając się dłonią w czoło z siłą, która powaliłaby konia pociągowego, i z kolejnej kieszeni płaszcza wyciągnął sowę - najprawdziwszą, żywą, trochę rozczo­chraną sowę - długie pióro i rolkę pergaminu. Z językiem między zębami wyskrobał parę słów, które Harry zdołał odczytać do góry nogami:

Drogi Profesor Dumbledore,

Oddałem Harry emu list.

Jutro zabieram go na zakupy.

Pogoda okropna.

Ufam, żeś Pan zdrowy.

Hagrid

Zwinął list w rulonik, podsunął sowie, która chwyciła go w dziób, podszedł do drzwi i wyrzucił ptaka w deszcz i nawałnicę. Potem wrócił i usiadł, jakby to, co zrobił, było tak normalne, jak krótka rozmowa przez telefon.

Harry zdał sobie sprawę, że ma otwarte usta, więc naty­chmiast je zamknął.

- O czym to ja mówiłem? - zapytał Hagrid, ale w tym momencie wuj Vernon, wciąż szary jak popiół, stanął w świetle ognia płonącego na palenisku.

- On nigdzie nie pójdzie - oświadczył stanowczo. Hagrid odchrząknął.

- Tak? Chętnie zobaczę, jak zatrzymuje go taki wielki mugol, jak ty.

- Kto? - zapytał Harry z najwyższym zaintereso­waniem.

- Mugol - odrzekł Hagrid. - Tak nazywamy zwyk­łych, pozamagicznych gościów. Niestety, miałeś pecha do­rastać w rodzinie największego mugola, jakiego oglądały moje oczy.

- Kiedy go wzięliśmy pod nasz dach, przysięgliśmy sobie, że położymy kres tym bzdurom - powiedział wuj Vernon - że wyplenimy to z niego! Czarodziej, też mi coś!

- Wiedzieliście^ - zapytał Harry. - Wiedzieliście, że jestem... czarodziejem?

- Wiedzieliście, wiedzieliście! - zaskrzeczała nagle ciotka Petunia. - Oczywiście, że wiedzieliśmy! A niby jak mógłbyś nim nie być, skoro moja przeklęta siostra była tym, kim była? Ona też kiedyś dostała taki list i zniknęła, żeby pójść do tego... do tej szkoły... i wracała w każde wakacje do domu z kieszeniami pełnymi żabiego skrzeku, zamieniając filiżanki w szczury. I tylko ja wiedziałam, kim ona jest naprawdę! A była potworem! Ale moja matka i mój ojciec... nic, tylko Lily to, Lily tamto... Oni byli po prostu dumni, że mają w rodzinie czarownicę!

Umilkła, żeby złapać oddech i po chwili znowu powróciła do swojej tyrady. Można by pomyśleć, że czekała wiele lat, żeby to wreszcie z siebie wyrzucić.

- Potem spotkała tego Pottera, skończyli szkołę i po­brali się, i ty im się urodziłeś, a ja oczywiście wiedziałam, że będziesz taki sam, tak samo dziwny, tak samo... nienormal­ny ... a potem, proszę bardzo, wyszła i wyleciała w powie­trze, a ty wylądowałeś u nas!

Harry zbladł jak papier. Kiedy odzyskał mowę, zapytał:

- Wyleciała w powietrze? Mówiliście, że zginęła w wy­padku samochodowym!

- W WYPADKU SAMOCHODOWYM! - ryk­nął Hagrid, zrywając się na nogi z taką wściekłością, że Dursleyowie szybko czmychnęli do swojego kąta. - Oni? A niby jak? Lily i James Potter w wypadku samochodowym! To stek bzdur! To skandal! Harry Potter nie wie nic o sobie, podczas gdy każdy dzieciak w naszym świecie zna jego imię!

- Ale dlaczego? Co się właściwie stało? - zapytał Harry.

Gniew spełzł z twarzy Hagrida, ustępując miejsca niepo­kojowi.

- Tegom się, cholibka, nie spodziewał - powiedział cichym głosem. - Dumbledore mówił mi, że mogą być kłopoty, ale nie miałem pojęcia, że ty o niczym nie wiesz. Ach, Harry, nie wiem, czy jestem właściwą osobą, żeby ci powiedzieć... ale ktoś musi... Nie możesz pójść do Hogwartu, nie wiedząc.

Rzucił Dursleyom wściekłe spojrzenie.

- No więc tak... opowiem ci najlepiej, jak potrafię... ale nie powiem ci wszystkiego, niech skonam, bo to wielka tajemnica...

Usiadł, popatrzył w ogień, a potem powiedział:

- To się chyba zaczęło od... od takiego gościa... ale naprawdę, trudno uwierzyć, że ty nie znasz jego imienia, każdy w naszym świecie je zna...

- Kogo?

- No... Nie lubię wypowiadać tego imienia, jak nie muszę. Nikt tego nie lubi.

- Dlaczego?

- Garbate gargulce, Harry, ludzie wciąż mają pietra. Cholibka, nie jest lekko. No więc był jeden czarodziej, który... no... zeźlił się. Znaczy się, zrobił się zły jak diabli. Gorszy. Gorszy niż gorszy. A nazywał się...

Hagrid przełknął ślinę, ale nie wypowiedział żadnego słowa.

- Może to napiszesz? - podsunął Harry.

- A czy ja wiem, jak to się pisze? No dobra... Voldemort. - Wzdrygnął się. - Tylko nie każ mi tego po­wtarzać. No więc ten... no... czarodziej, jakieś dwadzieścia lat temu, zaczął się rozglądać za takimi, co będą go słuchać we wszystkim. No i znalazł sobie kilku... jedni mieli stra­cha, drudzy pewno chcieli móc to, co on, bo naprawdę był potęgą, niech skonam. To były czarne dni, Harry. Nie mogliśmy się pokapować, koniu można wierzyć, a komu nie, unikaliśmy obcych czarodziejów i czarodziejek... mó­wię ci, robiło się coraz bardziej ponuro. A on coraz bardziej się panoszył. Jasne, że byli tacy, co mu podskoczyli... to ich pozabijał i już. Niech skonam. Zrobiło się naprawdę przy­kro. Nie wiadomo było, gdzie się przed nim ukryć. Tylko w Hogwarcie jeszcze było bezpiecznie. Dumbledore był jedynym gościem, przed którym Sam-Wiesz-Kto wymiękał. Tak czy owak nie śmiał zająć szkoły.

- Twoi starzy byli w czarach najlepsi. Mówię ci, w Hogwarcie nie było na nich mocnych! Może dlatego Sam-Wiesz-Kto nie próbował ich przedtem przekabacić... pewnie wiedział, że są za blisko Dumbledore’a, żeby się zadawać z Ciemną Stroną.

- Może myślał, że ich namówi... a może po prostu chciał się ich pozbyć. Nie wiem. Wiadomo tylko, że pojawił się w osiedlu, gdzie mieszkaliście. Dziesięć lat temu, w Noc Duchów. Ty miałeś dopiero rok. Przyszedł do waszego domu i... i...

Nagle wyciągnął bardzo brudną chustkę w kropki i wy­dmuchał nos, wydając przy tym odgłos przypominający syrenę, którą się uruchamia podczas mgły.

- Przepraszam - powiedział. - Ale to takie przy­kre... ja znałem twoją mamuśkę i twojego starego, to byli naprawdę najfajniejsi ludzie, jakich można spotkać... No więc Sam-Wiesz-Kto ich zakatrupił. Na śmierć. A po­tem... i to jest coś, co naprawdę nie mieści się we łbie... próbował zabić i ciebie. Pewnie chciał odwalić robotę jak należy, na czysto, a może po prostu lubił zabijać, ja wiem? Ale nie mógł. Nigdy cię nie dziwiło, skąd masz ten sznyt na czole? To nie jest zwykłe rozcięcie. To się dostaje, kiedy ktoś cię łupnie jakimś złym zaklęciem... Rozwaliło twoich sta­rych, rozwaliło cały dom... a ciebie... nic, tylko ta szrama. I właśnie dlatego, Harry, jesteś taki sławny. Jeszcze nie było takiego, co by przeżył, jak on postanowił kogoś ukatrupić, tylko ty, a trzeba ci wiedzieć, że on wykończył najlepsze czarodziejki i najlepszych czarodziejów naszych czasów... McKinnonów, Bonesów, Prewettów... a ty byłeś niemow­lakiem, a jednak przeżyłeś.

W głowie Harry’ego działo się coś dziwnego i bardzo nieprzyjemnego. Kiedy opowieść Hagrida dobiegła końca, znowu ujrzał oślepiający błysk zielonego światła, ale tym razem o wiele wyraźniej, niż mu się to zdarzało wcześniej, i po raz pierwszy w życiu przypomniał sobie coś jeszcze: głośny, zimny, okrutny śmiech.

Hagrid wpatrywał się w niego ponuro.

- Ja sam wyciągłem cię z ruin domu, Harry, na rozkaz Dumbledore’a, ma się rozumieć. Zawiozłem cię do tego...

- Kupa starych bajek - oświadczył wuj Vernon.

Harry aż podskoczył; prawie zapomniał, że Dursleyowie są w izbie. Wuj Vernon najwyraźniej odzyskał odwa­gę. Spojrzał na Hagrida wściekłym wzrokiem, zaciskając pięści.

- A teraz posłuchaj mnie, chłopcze - warknął. - Zga­dzam się, że jesteś jakiś dziwny, ale porządne lanie na pewno by cię z tego wyleczyło... a co do tych bzdur o twoich rodzi­cach, no cóż, byli okropnymi dziwakami, to fakt, i osobiście uważam, że świat jest o wiele lepszym miejscem, odkąd się z nim pożegnali... zresztą sami się o to prosili, zadając się z tymi wszystkimi ciemnymi typkami... tego właśnie się spodziewałem, zawsze wiedziałem, że źle skończą...

W tym momencie Hagrid zerwał się z kanapy i wyciąg­nął z płaszcza poobijany różowy parasol. Mierząc nim w wu­ja Vernona jak szpadą, powiedział:

- Ostrzegam cię, Dursley... ostrzegam cię... jeszcze jedno słowo...

Na widok ostrza parasola, które zbliżył do jego brzucha brodaty olbrzym, wuja Vernona ponownie opuściła odwa­ga: przywarł do ściany i zamilkł.

Наши рекомендации