Dochodzenie w ministerstwie magii

Artur Weasley, kierownik Urzędu Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli, został dzisiaj ukarany grzywną w wysokości pięćdziesięciu galeonów za zaczarowanie mugolskiego samochodu. Pan Lucjusz Malfoy, przewodniczący rady nadzorczej Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, wezwał pana Weasleya do rezygnacji ze stanowi­ska. „Weasley okrył hańbą ministerstwo”, powie­dział pan Malfoy naszemu reporterowi. „To oczy­wiste, że nie nadaje się na strażnika naszego prawa, a jego żałosna Ustawa o Ochronie Mugoli powinna być natychmiast anulowana”.

Pan Weasley uchylił się od komentarza, a jego żona powiedziała reporterom, żeby opuścili jej dom, bo poszczuje na nich rodzinnego ghula.

- No i co? - zapytał niecierpliwie Malfoy, kiedy Harry oddał mu wycinek. - Ale ubaw, co?

- Ha, ha - mruknął Harry.

- Artur Weasley tak uwielbia mugoli, że powinien przełamać swoją różdżkę i przyłączyć się do tych gnojków - powiedział Malfoy pogardliwym tonem. - Sądząc po zachowaniu Weasleyów, nigdy bym nie powiedział, że są czystej krwi.

Twarz Rona - a raczej Crabbe’a - wykrzywił gry­mas wściekłości.

- Co jest z tobą, Crabbe? - warknął Malfoy.

- Brzuch mnie rozbolał - odpowiedział chrapliwie Ron.

- No to idź do skrzydła szpitalnego i przykop ode mnie tym wszystkim szlamom – powiedział Malfoy, parskając śmiechem. - Wiecie co? Dziwię się, dlaczego „Prorok Codzienny” nie donosi o tych napaściach w naszej budzie. Założę się, że Dumbledore próbuje wszystko zatuszować. Jak dojdzie do nowych ataków, będzie wykończony. Ojciec zawsze powtarza, że Dumbledore to klęska dla szkoły. Szla­my to jego pupilki. Przyzwoity dyrektor Hogwartu nie powinien pozwolić, by plątały się tutaj takie szlamy jak ten

Creevey.

Malfoy zaczął udawać, że pstryka zdjęcia i zapiszczał głosem Colina:

- Potter, mogę ci zrobić zdjęcie, co? Mógłbym dostać twój autograf? A może mógłbym wylizać ci buty, co, Pot­ter? Błagam...

Opuścił ręce i spojrzał na Harry’ego i Rona.

- Co jest z wami, chłopaki?

Harry i Ron zmusili się do mocno spóźnionego śmiechu, ale Malfoyowi najwyraźniej to wystarczyło. Prawdopodob­nie Crabbe i Goyle zawsze potrzebowali trochę czasu, aby zareagować.

- Święty Potter, przyjaciel szlam - wycedził Mal­foy. - Nie ma za grosz instynktu prawdziwego czaro­dzieja, bo gdyby miał, to by nie chodził z tą porąbaną szlamą Granger. A ludzie myślą, że to on jest dziedzicem Slytherina!

Harry i Ron czekali, wstrzymując oddech. Malfoy na pewno zaraz im powie, że to on jest prawdziwym dziedzi­cem...

- Bardzo bym chciał wiedzieć, kto nim jest - po­wiedział Malfoy ze złością. - Mógłbym im pomóc.

Ronowi opadła szczęka, tak że twarz Crabbe’a wyglądała jeszcze bardziej głupkowato niż zazwyczaj. Na szczęście

Malfoy niczego nie zauważył, a Harry wypalił bez zastano­wienia:

- Przecież musisz podejrzewać, kto się za tym wszyst­kim kryje...

- Wiesz dobrze, Goyle, że nie mam pojęcia. Ile razy mam ci to powtarzać? - warknął Malfoy. - A ojciec nie powiedział mi nic o tym ostatnim otwarciu Komnaty. Tak, to było pięćdziesiąt lat temu, nie jego czasy, ale dosko­nale wie, co się wtedy wydarzyło. Zawsze powtarza, że byłoby podejrzane, gdybym wiedział za dużo. Ale wiem jedno: ostatnim razem, kiedy Komnata Tajemnic została otwarta, musiała zginąć jakaś szlama. I dlatego mogę się założyć, że i tym razem prędzej czy później stanie się to samo... Mam nadzieję, że to będzie Granger.

Ron zaciskał wielkie pięści Crabbe’a. Gdyby rąbnął Malfoya, mogłoby to pokrzyżować ich plany, więc Harry rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie i zapytał:

- A złapano tego, kto otworzył Komnatę?

- No pewnie... Nie wiem, kto to był, ale go wywalono ze szkoły - odpowiedział Malfoy. - Pewnie nadal jest w Azkabanie.

- W Azkabanie? - powtórzył Harry.

- W Azkabanie, Goyle... w więzieniu dla czarodziejów

- powiedział Malfoy, patrząc na niego z politowaniem.

- Wiesz co, gdybyś jeszcze trochę wolniej myślał, to za­cząłbyś się cofać.

Uniósł się niespokojnie w krześle i dodał: - Ojciec wciąż mi mówi, żebym siedział cicho i pozwolił działać dziedzicowi Slytherina. Mówi, że trzeba oczyścić szkołę z tego całego szlamu, ale żebym się do tego nie mieszał. Ma swoje kłopoty. Wiecie, że Ministerstwo Magii zrobiło u niego rewizję?

Harry starał się za wszelką cenę przywołać zainteresowa­nie na głupkowatą twarz Goyle’a.

- Taak... - rzekł Malfoy. - Wiele im się nie uda­ło znaleźć. Mój stary ma bardzo cenne czarnoksięskie przed­mioty. Ale, na szczęście, mamy własną tajną komnatę pod salonem...

- Ach! - krzyknął Ron.

Malfoy spojrzał na niego. To samo zrobił Harry. Ron zaczerwienił się. Czerwone zrobiły mu się nawet włosy. Nos powoli mu się wydłużał - mijał okres działania eliksiru. Ron zamieniał się z powrotem w Rona, a po przerażonej minie, jaką zrobił, patrząc na Harry’ego, Harry poznał, że i on wraca do swojej własnej postaci.

Obaj zerwali się na nogi.

- Nie wytrzymam, muszę łyknąć jakieś prochy albo inne świństwo! - krzyknął Ron i obaj przebiegli pokój wspólny Ślizgonów, rzucili się na kamienną ścianę i wypadli na korytarz, mając rozpaczliwą nadzieję, że Malfoy niczego nie zauważył. Harry poczuł, że stopy ślizgają mu się w ol­brzymich butach Goyle’a, a luźna szata opada mu z ramion. Wbiegli po schodach do ciemnej sali wejściowej i usłyszeli łomotanie w drzwi komórki, w której zamknęli Crabbe’a i Goyle’a. Zostawili buty pod drzwiami i pomknęli w skar­petkach do toalety Jęczącej Marty.

- No, ale nie była to całkowita strata czasu - wydyszał Ron, zamykając drzwi toalety. - Tak, wiem, że nie odkryliśmy, kto się kryje za tymi napaściami, ale jutro napiszę do taty, żeby zbadał, co Malfoy ukrywa pod podłogą salonu.

Harry sprawdził, jak wygląda, w popękanym lustrze. Znowu był sobą. Założył okulary, a Ron zabębnił w drzwi kabiny Hermiony.

- Hermiono, wyłaź, mamy ci kupę do opowiadania...

- Zostawcie mnie! - zapiszczała Hermiona. Harry i Ron spojrzeli po sobie.

- O co ci chodzi? - zapytał Ron. - Przecież mu­sisz już wracać do siebie, my obaj...

Przez drzwi ostatniej kabiny przepłynęła nagle postać Jęczącej Marty. Harry jeszcze nigdy nie widział jej tak uradowanej.

- Ooooooch! Poczekajcie, aż sami zobaczycie - po­wiedziała. - To jest straszne!

Usłyszeli szczęk zamka i pojawiła się Hermiona. Łkała głośno i miała szatę zarzuconą na głowę.

- Co jest? - zapytał niepewnie Ron. - Wciąż masz nos Milicenty?

Hermiona pozwoliła, by szata opadła. Ron cofnął się gwałtownie.

Jej twarz pokrywało czarne futerko. Miała żółte oczy, a spomiędzy włosów na głowie wystawały ostro zakończone uszy.

- To był... włos k-kota! - zawyła. - M-milicenta Bulstrode m-musi mieć kota! A t-tego eliksiru nie używa się do t-transmutacji zwierząt!

- Uau! - wykrzyknął Ron.

- Ale się będą wyśmiewać z takiej szkarady - cieszy­ła się Marta.

- Hermiono, uspokój się - powiedział szybko Har­ry. - Zaraz cię zaprowadzimy do skrzydła szpitalnego. Pani Pomfrey nigdy nie zadaje wielu pytań...

Długo trwało, zanim zdołali nakłonić Hermionę, by opu­ściła łazienkę. Jęcząca Marta poszybowała za nimi, zanosząc się śmiechem.

- Poczekajcie, aż wszyscy zobaczą, że ona ma ogon!

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Bardzo sekretny dziennik

Hermiona spędziła w skrzydle szpitalnym kilka tygod­ni. Kiedy reszta szkoły powróciła z ferii bożonarodze­niowych, natychmiast zaczęło krążyć mnóstwo pogłosek na temat jej zniknięcia, bo oczywiście wszyscy pomyśleli, że padła ofiarą kolejnej napaści. Wokół skrzydła szpitalnego kręciło się tyle osób, żeby zajrzeć do środka i choć przez chwilę zobaczyć Hermionę, że pani Pomfrey znowu wy­ciągnęła swój parawan i ustawiła go wokół jej łóżka, aby oszczędzić jej wstydu.

Harry i Ron odwiedzali ją co wieczór. Kiedy zaczął się nowy semestr, przynosili jej codziennie książki i tematy prac domowych.

- Gdyby mnie wyrosły kocie wąsy, to przestałbym się uczyć - powiedział pewnego wieczoru Ron, kładąc stos książek na stoliku przy łóżku Hermiony.

- Nie bądź głupi, Ron, muszę się jakoś trzymać - odpowiedziała dziarsko Hermiona. - Była w o wiele lep­szym nastroju, bo z jej twarzy zniknęła już sierść, a oczy powoli przybierały dawny brązowy kolor. - No i co - dodała szeptem, żeby pani Pomfrey nie usłyszała - wciąż nie macie żadnych nowych śladów?

- Nic - przyznał ponuro Harry.

- A taki byłem pewny, że to Malfoy - powiedział po raz setny Ron.

- Co to jest? - zapytał Harry, wskazując na coś zło­tego, co wystawało spod poduszki Hermiony.

- A... to tylko kartka z życzeniami powrotu do zdrowia - odpowiedziała szybko Hermiona, próbując ją schować, ale Ron był szybszy. Wyciągnął złożony kartonik, otworzył go i przeczytał na głos:

Dla Panny Granger, z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia od jej zatroskanego nauczyciela, profesora Gilderoya Lockharta, kawalera Orderu Merlina Trzeciej Klasy, Honorowego Członka Ligi Obrony przed Czarnymi Mocami i pięciokrotnego laureata Nagrody Czarującego Uśmiechu tygodnika „Czarownica”

Ron spojrzał na Hermionę z niesmakiem.

- Spisz z tym pod poduszką?

Na szczęście pani Pomfrey oszczędziła Hermionie męki odpowiedzi na to pytanie, bo wkroczyła z wieczorną porcją leków i oznajmiła, że to koniec wizyty.

- Słuchaj, czy ten Lockhart to największy lizus, jakiego spotkałeś w życiu, czy może znasz większego? - zapytał Ron Harry’ego, kiedy opuścili dormitorium i szli ku wieży Gryffindoru.

Snape zadał im tyle pracy domowej, że Harry nie wierzył, by udało mu się z nią uporać przed ukończeniem szkoły. Ron właśnie opowiadał, jak mu żal, że nie zapytał Hermiony, ile ogonów szczurzych trzeba dodać do Eliksiru Bujnego Owłosienia, kiedy usłyszeli jakiś rozgniewany głos docho­dzący z górnego piętra.

- To Filch - mruknął Harry.

Pomknęli po schodach i zatrzymali się za węgłem, nasłu­chując.

- Ale chyba nie myślisz, że ktoś znowu został napad­nięty?

Stali nieruchomo, wyciągając głowy w stronę głosu Filcha, który dostał prawdziwego ataku histerii.

- ...i znowu harówka! Co, może wyobrażają sobie, że będę zmywać podłogę przez całą noc, jakbym nie miał dość roboty przez cały dzień?! O nie, mam już tego dość, idę do Dumbledore’a...

Usłyszeli oddalające się kroki, a po chwili trzasnęły gdzieś drzwi.

Wychylili głowy zza węgła. Filch najwidoczniej zamie­rzał zająć swój zwykły posterunek obserwacyjny: było to miejsce, gdzie Pani Norris padła ofiarą napaści złych mocy. Natychmiast spostrzegli, co go tak rozeźliło. Połowę pod­łogi korytarza pokrywała woda, która wciąż wypływała spod drzwi do łazienki Jęczącej Marty. Teraz, kiedy Filch przestał wrzeszczeć, usłyszeli jej donośne zawodzenia.

- Co jej się stało? - zapytał Ron.

- Wejdźmy tam i zobaczmy - odrzekł Harry.

Podkasali szaty i przeszli przez wielką kałużę aż do drzwi z napisem „Nieczynna”, i weszli do środka.

Jęcząca Marta zawodziła jeszcze głośniej i namiętniej niż zwykle, jeśli to w ogóle możliwe, ukryta w swojej kabinie. W toalecie było ciemno, bo świece pogasły; mokra była nie tylko posadzka, ale i ściany.

- Marto, co się stało? - zapytał Harry.

- Ktoś ty? - zachlipała Marta. - Przyszedłeś, że­by znowu we mnie czymś rzucić, tak?

Harry podszedł do kabiny. W butach miał pełno wody.

- Dlaczego miałbym czymś w ciebie rzucać?

- Odczep się! - krzyknęła Marta i przeniknęła przez drzwi kabiny wraz z nową falą wody, która chlusnęła na już zalaną podłogę. - Ja pilnuję własnego nosa, a ktoś uważa, że to wspaniała zabawa, rzucać we mnie książką...

- Ale przecież nie można cię skrzywdzić, rzucając czymś w ciebie - powiedział Harry, nie tracąc rozsądku. - To znaczy... przecież wszystko przez ciebie przelatuje, prawda?

Uwaga może i była rozsądna, ale okazała się nie do końca przemyślana. Marta nadęła się i wrzasnęła:

- Tak, niech wszyscy rzucają w Martę książkami, bo ona przecież nic nie czuje! Dziesięć punktów za przerzucenie książki przez jej żołądek! Pięćdziesiąt, jeśli przeleci przez jej głowę! Ha ha ha! Wspaniała gra, nie ma co!

- No dobrze, ale kto rzucił w ciebie książką? - za­pytał Harry.

- A skąd mam wiedzieć? Siedziałam sobie w kolanku odpływu, rozmyślając o śmierci, kiedy nagle ta książka przeleciała mi przez głowę - odpowiedziała Marta, patrząc na nich ze złością. - Jest tam, musiała wypłynąć.

Harry i Ron spojrzeli pod umywalkę, tam, gdzie poka­zywała Marta. Leżała tam mała, cienka książeczka. Miała postrzępioną czarną okładkę i była mokra, jak zresztą wszy­stko w toalecie. Harry zrobił krok, żeby ją podnieść, ale Ron nagle złapał go z tyłu za szatę.

- Co jest? - zapytał Harry.

- Zwariowałeś? To może być niebezpieczne.

- Niebezpieczne? - powtórzył Harry, parskając śmiechem. - Nie wygłupiaj się, niby w jaki sposób?

- Możesz się narazić na przykrą niespodziankę - odpowiedział Ron, wpatrując się w książkę. - Niektóre z książek skonfiskowanych przez ministerstwo... tata mi mówił... była taka, która wypalała oczy. A każdy, kto prze­czytał Sonety czarnoksiężnika, mówił limerykami aż do śmier­ci. A jedna stara wiedźma w Bath miała książkę, której nigdy nie można było przestać czytać, jak się raz zaczęło! Trzeba było chodzić wszędzie z nosem w tej książce... a jak się chciało coś zrobić, to tylko jedną ręką i na oślep. A...

- No dobra, już przestań, zrozumiałem - przerwał mu Harry.

Książeczka leżała na podłodze, mokra, postrzępiona i ta­jemnicza.

- Ale nie dowiemy się, co to za książka, jeśli do niej nie zajrzymy - dodał i błyskawicznie porwał ją z podłogi.

Natychmiast poznał, że ma w ręku czyjś dziennik. Z wy­blakłych cyfr na okładce wynikało, że pochodzi sprzed pięć­dziesięciu lat. Otworzył go skwapliwie. Z trudem odczytał nazwisko na pierwszej stronie, bo atrament się rozmazał: T.M. Riddle.

- Znam to nazwisko - powiedział Ron, który zbli­żył się ostrożnie i zajrzał mu przez ramię. - T.M. Riddle dostał nagrodę za specjalne zasługi dla szkoły pięćdziesiąt lat temu.

- A niech cię! A ty skąd o tym wiesz? - zdumiał się Harry.

- Bo Filch kazał mi polerować jego pamiątkowy me­dalion chyba przez godzinę, jak dostałem szlaban - od­powiedział Ron ze wstrętem. - Akurat odbiło mi się śli­makami i wszystko poleciało na tę złotą tarczę. Gdybyś musiał przez godzinę wycierać ślimaczy śluz z czyjegoś nazwiska, to byś też je zapamiętał, uwierz mi na słowo.

Harry zaczął przewracać mokre kartki. Były idealnie czyste, bez najmniejszego śladu atramentu czy ołówka, bez takich choćby zapisków, jak „urodziny cioci Mabel” albo „dentysta 15.30”.

- Nic nie zapisywał - rzekł Harry, bardzo zawie­dziony.

- Ale dlaczego ktoś chciał go się pozbyć, spuszczając z wodą do klozetu? - zapytał Ron.

Harry spojrzał na tylną okładkę i zobaczył wydrukowane nazwisko właściciela sklepiku z gazetami w Londynie, przy Vauxhall Road.

- Musiał urodzić się w rodzinie mugoli - powiedział z namysłem Harry - skoro kupił sobie notes na Vauxhall Road...

- W każdym razie niczego się z niego nie dowiemy - rzekł Ron. - Pięćdziesiąt punktów, jeśli rzucisz nim przez nos Marty - dodał ściszonym głosem.

Ale Harry schował mokry dziennik do kieszeni.

Na początku lutego Hermiona opuściła skrzydło szpitalne odwąsowiona, odogoniona i odfuterkowana. W pierwszy wieczór po jej powrocie do wieży Gryffindoru Harry pokazał jej dziennik T.M. Riddle’a i opowiedział, jak go znaleźli.

- Ooooch... może ukrywać tajemne moce... - wy­szeptała podniecona Hermiona i chwyciła dziennik, by mu się bliżej przyjrzeć.

- Jeśli tak, to musi je bardzo dobrze ukrywać - za­uważył Ron. - Może jest nieśmiały. Bardzo jestem cie­kaw, Harry, dlaczego go nie wyrzuciłeś.

- A ja bardzo bym chciał wiedzieć, dlaczego ktoś pró­bował go wyrzucić - odrzekł Harry. - I chętnie bym się dowiedział, za co Riddle dostał specjalną nagrodę.

- Czy ja wiem? Mógł dostać za wszystko. Może zarobił trzydzieści punktów, albo uratował jakiegoś nauczyciela przed wielkim pająkiem. Może zamordował Martę, co wszyscy przyjęli z wielką ulgą...

Po minie Hermiony Harry poznał jednak, że i ona myśli o tym samym, co on.

- Co? - zapytał Ron, spoglądając to na niego, to na nią.

- Sam pomyśl... Komnata Tajemnic została otwarta właśnie pięćdziesiąt lat temu, prawda? Tak nam powiedział Malfoy.

- No taak - przyznał Ron.

- A ten dziennik pochodzi sprzed pięćdziesięciu lat, prawda? - dodała Hermiona, stukając palcem w okładkę.

- Więc?

- Och, Ron, obudź się wreszcie! - warknęła Her­miona. - Wiemy, że osoba, która ostatnio otworzyła Komnatę, została wyrzucona ze szkoły pięćdziesiąt lat te­mu. Wiemy, że T.M. Riddle dostał nagrodę za specjalne zasługi dla szkoły pięćdziesiąt lat temu. A może ten Riddle dostał specjalną nagrodę za schwytanie dziedzica Slytherina? Jego dziennik mógłby nam powiedzieć wszystko: gdzie jest ta Komnata, jak ją otworzyć i co za potwór w niej mieszka. Osoba, która kryje się za ostatnimi napaściami, nie chciałaby, żeby coś takiego wpadło komuś w ręce, prawda?

- To naprawdę olśniewająca hipoteza, Hermiono - powiedział Ron. - Ma tylko jeden słaby punkt. W tym dzienniku nikt niczego nie zapisał.

Ale Hermiona już wyciągała różdżkę z torby.

- To mógł być niewidzialny atrament! - wyszepta­ła z przejęciem.

Stuknęła w dziennik trzykrotnie i powiedziała:

- Aperacjum!

Nic się nie wydarzyło. Nie zrażona tym Hermiona sięg­nęła ponownie do torby i wyjęła coś, co wyglądało jak jaskrawoczerwona gumka do wycierania.

- To ujawniacz, kupiłam go na ulicy Pokątnej - wyjaśniła.

Potarła mocno puste miejsce pod napisem: „l stycznia”. Nic się nie wydarzyło.

- Mówię wam, tu nic nie ma - upierał się Ron. - Riddle po prostu dostał dziennik na Boże Narodzenie i nie chciało mu się go prowadzić.

Harry nie potrafił wyjaśnić, nawet samemu sobie, dlaczego po prostu nie wyrzucił dziennika Riddle’a. Mało tego, choć wiedział, że wszystkie strony są czyste, wciąż brał dziennik do ręki i przewracał je, jakby to była powieść, którą chce skończyć. I choć był pewny, że nigdy przedtem nie słyszał nazwiska T.M. Riddle, miał niejasne poczucie, że ono coś dla niego znaczy, jakby ten Riddle był jego przyjacielem, kiedy Harry był bardzo mały i prawie go nie pamiętał. Oczywiście, było to absurdalne. Nigdy nie miał przyjaciół przed pójściem do Hogwartu. Dudley o to zadbał.

Harry postanowił jednak dowiedzieć się czegoś więcej o Riddle’u, więc następnego dnia, w czasie przerwy w lek­cjach, udał się do izby pamięci, żeby zbadać jego specjalną nagrodę. Towarzyszyła mu równie zaciekawiona Hermiona i całkowicie sceptyczny Ron, który powiedział im, że w izbie pamięci przebywał już na tyle długo, że wystarczy mu do końca życia.

Złoty medalion Riddle’a schowany był w narożnej gab­lotce. Nie było na nim ani słowa, za co został przyznany („I Bogu dzięki, bo byłby większy i polerowałbym go do tej pory”, powiedział Ron). Nazwisko Riddle’a znaleźli jednak również na starym medalu „Za zasługi na polu magii” i na liście dawnych prefektów szkoły.

- Zaleciało mi Percym - oświadczył Ron, marsz­cząc nos z odrazą. - Prefekt, prymus, na pewno pierwszy we wszystkim.

- Jakby było w tym coś złego - powiedziała Her­miona nieco urażonym tonem.

Słońce, choć blade, znowu zajaśniało nad Hogwartem. We­wnątrz zamku atmosfera nieco się polepszyła. Od czasu napaści na Justyna i Prawie Bezgłowego Nicka nie wy­darzyło się nic złowrogiego, a pani Pomfrey miała przy­jemność zameldować, że mandragory zrobiły się markotne i jakieś tajemnicze, co oznaczało, że wychodzą z okresu dzieciństwa.

- Jak tylko zejdą im pryszcze, będą gotowe do rozsady - powiedziała kiedyś Filchowi. - A potem tylko pa­trzeć, jak je wytniemy i wrzucimy do kociołka. Jeszcze trochę cierpliwości, a Pani Norris wróci do siebie.

Harry przypuszczał, że dziedzic - lub dziedziczka - Slytherina mógł - lub mogła - stracić odwagę. Otwarcie Komnaty Tajemnic w okresie, gdy w szkole huczało od podejrzeń, stawało się coraz bardziej ryzykowne. Może na­wet ów potwór, czymkolwiek był, zapadł już w sen na kolejne pięćdziesiąt lat...

Ernie Macmillan z Hufflepuffu nie podzielał tego opty­mizmu. Wciąż był przekonany, że to Harry jest owym dziedzicem i że „puścił farbę” podczas nauki pojedynków. Irytek też dbał o podgrzewanie nastroju: wciąż włóczył się po korytarzach, podśpiewując: „Potter, diabła kumoter...” i wykonując przy tym skomplikowany taniec w powietrzu.

Gilderoy Lockhart sprawiał wrażenie, jakby był święcie przekonany, że to on przerwał serię złowrogich napaści. Harry podsłuchał, jak przechwalał się przed profesor McGonagall, kiedy Gryfoni zbierali się na lekcję transmutacji.

- Nie sądzę, by coś podobnego znowu się miało wyda­rzyć, Minerwo - oświadczył, pukając się palcem po nosie i mrugając znacząco. - Uważam, że tym razem Komnata została zamknięta na zawsze. Ten złoczyńca musiał zrozu­mieć, że schwytanie go to dla mnie tylko kwestia czasu. Więc dał spokój, bo w końcu to jedyne rozsądne wyjście w jego sytuacji. Teraz szkole potrzebne jest coś, co wzmocni jej morale. Trzeba czymś spłukać złe wspomnienia z poprze­dniego semestru. Nie powiem na razie nic więcej, ale myślę, że wiem, jak tego dokonać...

Jeszcze raz popukał się znacząco po nosie i odszedł.

Pomysł Lockharta na wzmocnienie morale szkoły stał się znany 14 lutego w porze śniadania. Poprzedniego wieczoru Gryfoni trenowali quidditcha do później nocy i Harry nie wyspał się jak należy, więc spóźnił się trochę na śniadanie. Kiedy wszedł do Wielkiej Sali, przez chwilę myślał, że wybrał niewłaściwe drzwi.

Ściany pokryte były wielkimi, bladoróżowymi kwiatami. Co gorsza, z bladoniebieskiego sklepienia spadał deszcz konfetti w kształcie serduszek. Harry ruszył ku stołowi Gryfonów, gdzie zastał Rona wyglądającego, jakby go okro­pnie mdliło, i Hermionę, która była trochę rozchichotana.

- Co się dzieje? - zapytał Harry, siadając i zdmu­chując konfetti z bekonu.

Ron wskazał bez słowa na stół nauczycielski; był najwyraźniej zbyt zdegustowany, by coś powiedzieć. Lock­hart, ubrany w okropną bladoróżową szatę, znakomicie pasującą do dekoracji, machał ręką, aby uciszyć salę. Reszta nauczycieli miała grobowe miny. Pani profesor McGonagall nerwowo drgał policzek. Snape wyglądał, jakby przed chwi­lą wypił wielki kubek Szkiele-Wzro.

- Witajcie w walentynki! - krzyknął Lockhart. - I niech mi będzie wolno podziękować tym czterdziestu sześciu osobom, które przysłały mi kartki! Tak, pozwoliłem sobie na zaaranżowanie tej małej niespodzianki... ale nie koniec na tym!

Klasnął w dłonie i do sali wkroczył tuzin dość gburowato wyglądających krasnoludów. Nie były to jednak byle jakie krasnoludy. Lockhart podoczepiał im złote skrzydełka; każ­dy niósł też harfę.

- Moje słodkie kupidyny, niebiańscy posłańcy! - zawołał rozpromieniony Lockhart. - Dzisiaj będą krążyć po szkole, rozdając wam walentynkowe kartki! I na tym nie koniec zabawy! Jestem pewny, że moi szanowni koledzy chętnie się do niej przyłączą! Dalej, młodzieży, nie wahaj się poprosić profesora Snape’a, by puścił w obieg Eliksir Miłoś­ci! A jeśli już jesteśmy przy tym temacie, to zapewniam was, że profesor Flitwick wie więcej o zaklęciach wprawiających w upojny trans niż jakikolwiek inny czarodziej! Nuże, stary szelmo, pokaż im, co potrafisz!

Profesor Flitwick ukrył twarz w dłoniach. Snape wyglą­dał, jakby zamierzał podać truciznę pierwszej osobie, która go poprosi o Eliksir Miłości.

- Hermiono, błagam cię, powiedz, że nie byłaś jedną z tych czterdziestu sześciu osób, które mu posłały kartki - powiedział Ron, kiedy wyszli z Wielkiej Sali, udając się na pierwszą lekcję.

Hermiona zaczęła nagle gorączkowo przetrząsać swoją torbę w poszukiwaniu rozkładu zajęć i w związku z tym nic nie odpowiedziała.

Przez cały dzień, ku zgrozie nauczycieli, krasnoludy włó­czyły się po klasach, wręczając kartki walentynkowe. Póź­nym popołudniem jeden z nich wypatrzył Harry’ego, który razem z innymi Gryfonami szedł po schodach na lekcję zaklęć.

- Hej, ty! Arry Potter! - krzyknął, a wyglądał na wyjątkowego gbura.

I ruszył ku Harry’emu, roztrącając innych uczniów łok­ciami. Na myśl o tym, że zaraz dostanie kartkę walentynkową na oczach tłumu pierwszoroczniaków (tak się złożyło, że była wśród nich Ginny), Harry’emu zrobiło się gorąco. Karzeł zręcznie torował sobie drogę, kopiąc ludzi w golenie i dopadł go, zanim Harry zrobił dwa kroki.

- Mam wiadomość muzyczną, którą muszę osobiście przekazać Arry’emu Porterowi - oznajmił, szarpiąc stru­ny harfy w bardzo niebezpieczny sposób.

- Nie tutaj - syknął Harry, próbując uciec.

- Stój! - ryknął krasnolud, chwytając torbę Harry’ego i ciągnąc go z powrotem.

- Puść mnie! - warknął Harry, wyrywając mu torbę.

Torba rozdarła się z głośnym trzaskiem. Książki, różdż­ka, pergamin i pióro wysypały się na podłogę, a na to wszystko upadł kałamarz i roztrzaskał się na drobne ka­wałki.

Harry padł na kolana, żeby to pozbierać, zanim krasno­lud zacznie śpiewać. Na korytarzu zrobił się okropny korek.

- Co tu się dzieje? - rozległ się zimny głos Dracona Malfoya.

Harry zaczął gorączkowo zgarniać wszystko do rozdartej torby, pragnąc za wszelką cenę opuścić tę scenę, zanim Malfoy usłyszy jego muzyczną walentynkę.

- Co to za zbiegowisko? - zapytał inny znajomy głos. Na scenę wkroczył Percy Weasley. Harry stracił głowę i rzucił się do ucieczki, ale krasnolud złapał go za nogi i powalił na posadzkę.

- Siedź cicho - mruknął, przygniatając mu stopy. - Oto twoja śpiewająca walentynka.

Ma oczy zielone jak pikle z ropuchy

Jego włosy są czarne jak tablica.

O, gdyby moim został, bohater mych snów,

Służyłabym mu jak diablica.

Harry oddałby całe złoto Gringotta, gdyby mógł wypa­rować z tego miejsca. Starając się dzielnie śmiać razem z wszystkimi, wstał, chwiejąc się na nogach zdrętwiałych od ciężaru krasnoluda. Percy Weasley robił, co mógł, żeby rozpędzić zbiegowisko. Większość ryczała z uciechy.

- Rozejść się, rozejść się, już pięć minut po dzwonku, do klasy, no już! - nawoływał Percy, zaganiając stadko młodszych uczniów. - Ty też, Malfoy.

Harry zobaczył, że Malfoy pochyla się i szybko podnosi coś z podłogi, a potem pokazuje to Crabbe'owi i Goyle'owi, patrząc na nich znacząco. Poznał dziennik Riddle’a.

- Oddaj to - wycedził przez zęby Harry.

- Ciekawe, co też Potter w nim zapisał - powiedział wolno Malfoy, który najwidoczniej nie zauważył roku na okładce i był pewien, że to dziennik Harry’ego.

W tłumie rozległ się szmer i zapadła cisza. Ginny spo­glądała to na dziennik, to na Harry’ego, wyraźnie przera­żona.

- Oddaj to, Malfoy - powiedział Percy groźnym to­nem.

- Oddam, tylko sobie popatrzę - odrzekł Malfoy, wymachując czarnym notesem.

- Jako prefekt szkoły... - zaczął Percy, ale Harry stracił już cierpliwość. Wyciągnął różdżkę i krzyknął:

- Expelliarmus!

Czując się jak Lockhart rozbrojony przez Snape’a, Mal­foy zobaczył, jak czarna książeczka wymyka mu się z ręki i wzlatuje w powietrze. Ron złapał ją, śmiejąc się trium­falnie.

- Harry! - krzyknął Percy. - Żadnych czarów na korytarzach. Będę musiał złożyć raport, wiesz o tym!

Ale Harry miał to w nosie. Zdobył punkt w rozgrywce z Malfoyem, a to było warte pięć punktów odjętych Gryffindorowi. Malfoy był wściekły. Kiedy Ginny mijała go, idąc do klasy, zawołał:

- Nie sądzę, żeby Porterowi spodobała się twoja walentynka!

Ginny zakryła twarz rękami i wbiegła do klasy. Ron wydał zduszony okrzyk i też wyciągnął różdżkę, ale Harry odciągnął go na bok. Nie zamierzał pozwolić, żeby Ron wymiotował ślimakami przez całą lekcję zaklęć.

Dopiero kiedy doszli do klasy profesora Flitwicka, Harry zauważył coś dziwnego. Wszystkie książki powalane były szkarłatnym atramentem, a dziennik Riddle’a pozostał zu­pełnie czysty. Chciał o tym powiedzieć Ronowi, ale Ron miał znowu trudności ze swoją różdżką: z jej końca wydymały się wielkie purpurowe bąble.

***

Tego wieczoru nikt nie poszedł do łóżka tak wcześnie jak Harry. Częściowo dlatego, że miał już dosyć wyśpiewywania przez Freda i George’a: „Ma oczy zielone jak pikle z ropu­chy”, a częściowo dlatego, że chciał jeszcze raz zbadać dzien­nik Riddle’a, a wiedział, że Ron uzna to za stratę czasu.

Usiadłszy na swoim łożu pod baldachimem, zaczął prze­rzucać czyste kartki. Na żadnej nie było ani śladu czerwo­nego atramentu. Wyjął pełną butelkę z szafki przy łóżku, zanurzył w niej pióro i zrobił wielki kleks na pierwszej stronie.

Atrament zalśnił czerwienią, ale po sekundzie zniknął, jakby całkowicie wsiąknął w papier. Harry, podekscytowa­ny tym odkryciem, ponownie umoczył pióro i szybko napi­sał: „Nazywam się Harry Potter”.

Litery zabłysły przez chwilę i znikły bez śladu. A potem coś się wreszcie wydarzyło.

Na czystej stronicy pojawiły się słowa wypisane jego czerwonym tuszem, ale na pewno nie przez niego:

- Witaj, Harry. Nazywam się Tom Riddle. Skąd masz mój dziennik?

Te słowa również natychmiast znikły, ale Harry zdążył odpisać:

- Ktoś próbował utopić go w toalecie. Czekał niecierpliwie na odpowiedź Riddle’a.

- Cale szczęście, że zanotowałem swoje wspomnienia czymś trwalszym od czerwonego atramentu. Ale zawsze wiedziałem, że znajdą się tacy, którzy nie będą chcieli, żeby ktoś przeczytał mój dziennik.

- Co masz na myśli? - naskrobał Harry, robiąc wielkiego kleksa.

- To, że dziennik zawiera opis strasznych wydarzeń. Wy­darzeń, które zręcznie zatuszowano. Wydarzeń, które miały miej­sce w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.

- Właśnie w niej jestem - odpisał szybko Harry. - Jestem w Hogwarcie i dzieją się tu straszne rzeczy. Czy wiesz coś o Komnacie Tajemnic?

Serce biło mu jak młotem. Riddle natychmiast odpowie­dział, a jego pismo stało się niechlujne, jakby się spieszył, żeby powiedzieć wszystko, co wie.

- Oczywiście, wiem o Komnacie Tajemnic. Za moich czasów mówiono nam, że to legenda, że Komnata nie istnieje. To kłamstwo. Kiedy byłem w piątej klasie, ktoś ją otworzył i potwór zaatakował kilkanaście osób, a tu końcu jedną uśmiercił. Wykryłem, kto otwo­rzył Komnatę, i wyrzucono go ze szkoły, ale dyrektor, profesor Dippet zawstydzony, że coś takiego wydarzyło się w Hogwarcie, zakazał mi mówienia prawdy. Według oficjalnej wersji dziew­czynka zginęła iv nieszczęśliwym wypadku. Dali mi ładny, błysz­czący medalion z wygrawerowanym nazwiskiem i kazali siedzieć cicho. Wiem jednak, że to się może powtórzyć. Potwór przeżył, a tego, kto go uwolnił, nie uwięziono.

Harry tak się spieszył, że o mało co nie rozlał butelki z atramentem.

- To się znowu zaczęło. Były już trzy ataki i nikt nie wie, kto za tym się kryje. Kto to był za twoich czasów?

- Mogę ci pokazać, jeśli chcesz. Do tego niepotrzebne są słowa. Mogę ci pokazać moje wspomnienie tej nocy, w której go schwytałem.

Harry zawahał się, zatrzymując pióro w powietrzu. Co Riddle ma na myśli? Jak można pokazać komuś drugiemu swoje wspomnienia? Zerknął nerwowo na drzwi dormitorium. Robiło się coraz ciemniej. Kiedy znowu spojrzał na dziennik, ujrzał świeży zapis.

- Pozwól, żebym ci pokazał.

Tym razem Harry zawahał się tylko przez ułamek sekun­dy i odpisał:

- OK.

Strony dziennika zaczęły się szybko przewracać, jakby powiał na nie silny wiatr, i zatrzymały się na czerwcu. Harry’emu szczęka opadła, bo mały kwadrat oznaczający datę 13 czerwca zamienił się w coś w rodzaju maleńkiego ekranu telewizyjnego. Drżącymi rękami podniósł dziennik, żeby przycisnąć oko do tego okienka i zanim zorientował się, co się dzieje, coś go pociągnęło do przodu, okienko rozszerzyło się, poczuł, jak jego ciało odrywa się od łóżka i nagle został wciągnięty głową naprzód w wir barw i cieni.

Wylądował na czymś twardym. Stał, dygocąc na całym ciele, a zamazane kształty wokół niego nagle zyskały ostrość.

Natychmiast poznał, gdzie się znajduje. Ten okrągły pokój ze śpiącymi portretami na ścianach to przecież gabi­net Dumbledore’a... ale to nie Dumbledore siedział za biur­kiem. Był to pomarszczony, wątły staruszek, prawie całko­wicie łysy, z paroma kępkami siwych włosów. Czytał jakiś list przy świecy. Harry nigdy wcześniej go nie widział.

- Przepraszam - wybąkał. - Nie chciałem tak nagle wpadać...

Ale stary czarodziej nawet nie podniósł głowy. Dalej czytał list, marszcząc czoło. Harry przysunął się bliżej i wy­jąkał:

- Ee... mam już sobie iść, tak?

Czarodziej nadal go ignorował. Sprawiał wrażenie, jakby go w ogóle nie słyszał. Myśląc, że może staruszek jest głuchy, Harry prawie krzyknął:

- Przepraszam, że przeszkodziłem, już sobie idę. Czarodziej złożył list, westchnął, wstał i przeszedł obok

Harry’ego, nawet na niego nie spojrzawszy, a potem pod­szedł do okna i rozsunął kotary.

Harry zdążył zauważyć, że niebo miało rubinowy kolor; zapewne zachodziło słońce. Czarodziej wrócił do biurka, usiadł i zaczął kręcić młynka kciukami, wpatrzony w drzwi.

Harry rozejrzał się po gabinecie. Nie dostrzegł nigdzie feniksa Fawkesa, nie było też wirujących srebrnych mecha­nizmów. To był Hogwart z czasów Riddle’a, a dyrektorem nie był Dumbledore, tylko ten zasuszony staruszek o niezna­nym nazwisku, tymczasem on, Harry, był tylko fantomem, całkowicie niewidzialnym dla ludzi sprzed pięćdziesięciu lat.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę wejść - powiedział staruszek słabym gło­sem.

Wszedł chłopiec w wieku około szesnastu lat, zdejmując spiczastą tiarę. Na jego piersi błyszczała srebrna odznaka prefekta. Był o wiele wyższy od Harry’ego, ale też miał kruczoczarne włosy.

- Ach, to ty, Riddle - powiedział dyrektor.

- Wzywał mnie pan, panie profesorze Dippet? - zapytał Riddle. Wyglądał na przestraszonego.

- Usiądź - rzekł Dippet. - Właśnie przeczytałem list, który mi przysłałeś.

- Aha - mruknął Riddle i usiadł, ściskając mocno dłonie.

- Mój drogi chłopcze - rzekł łagodnie Dippet - chyba nie będę mógł pozwolić ci zostać w szkole przez całe lato. Nie chcesz wrócić do domu na wakacje?

- Nie - odpowiedział szybko Riddle. - Na pew­no wolę zostać w Hogwarcie, niż wrócić do tego... tego...

- O ile wiem, podczas wakacji mieszkasz w mugolskim sierocińcu, tak?

- Tak, panie profesorze - odpowiedział Riddle, czerwieniąc się lekko.

- Twoi rodzice byli mugolami?

- Pół na pół. Ojciec był mugolem, matka czarownicą.

- A rodzice...

- Matka umarła tuż po moim narodzeniu. W sierociń­cu powiedzieli mi, że zdążyła nadać mi imiona: Tom po moim ojcu i Marvolo po moim dziadku.

Dippet zacmokał współczująco.

- Rzecz w tym, Tom - westchnął - że właściwie można by ci tu coś zorganizować, ale w obecnych okolicz­nościach...

- Ma pan na myśli te napaści, panie profesorze? - zapytał Riddle, a Harry’emu serce zabiło i przysunął się bliżej, nie chcąc uronić ani jednego słowa.

- Tak, właśnie to - odpowiedział dyrektor. - Mój drogi chłopcze, musisz zrozumieć, że byłbym głupcem, gdybym pozwolił ci pozostać w zamku po zakończeniu semestru. Zwłaszcza w świetle ostatniej tragedii... po śmier­ci tej biednej dziewczynki... W sierocińcu będziesz o wiele bezpieczniejszy. Prawdę mówiąc, Ministerstwo Magii roz­waża nawet możliwość zamknięcia szkoły. Nie przybliży­liśmy się ani o włos do znalezienia... ee... źródła tych nie­miłych...

Oczy Riddle’a rozszerzyły się gwałtownie.

- Panie profesorze... a gdyby ten ktoś został schwyta­ny... gdyby to wszystko się skończyło...

- Co masz na myśli? - zapytał Dippet piskliwym głosem, prostując się w fotelu. - Riddle, czyżbyś coś wie­dział o tych napaściach?

- Nie, panie profesorze - odpowiedział szybko Riddle.

Harry czuł jednak, że było to takie samo „nie” jak to, które on skierował do Dumbledore’a.

Dippet zgarbił się w fotelu, sprawiając wrażenie nieco zawiedzionego.

- Możesz odejść, Tom...

Riddle ześliznął się z fotela i wyszedł z pokoju. Harry ruszył za nim.

Zeszli spiralnymi schodami. Tuż obok chimery, u wylotu ciemnego korytarza, Riddle zatrzymał się, więc Harry zrobił to samo, obserwując go. Był pewny, że Riddle zastanawia się nad czymś głęboko, bo przygryzał wargi i marszczył czoło.

Po chwili, jakby nagle coś postanowił, cofnął się i szybko odszedł. Harry poszybował za nim. Nie spotkali nikogo po drodze aż do sali wejściowej, gdzie wysoki czarodziej z dłu­gimi kasztanowymi włosami zawołał do Riddle’a z marmurowych schodów:

- Co tutaj robisz o tak późnej porze, Tom? Harry wytrzeszczył na niego oczy. To był Dumbledore, tyle że o pięćdziesiąt lat młodszy!

- Pan dyrektor mnie wezwał, panie profesorze.

- No dobrze, a teraz biegiem do łóżka - odrzekł Dumbledore, obdarzając Riddle’a tym samym badawczym spojrzeniem, które Harry tak dobrze znał. - Lepiej nie włóczyć się po korytarzach... od czasu...

Westchnął ciężko, powiedział Riddle’owi dobranoc i od­szedł. Riddle odczekał, aż Dumbledore zniknie mu z oczu, a wtedy szybko wbiegł na kamienne schody wiodące do lochów. Harry ledwo za nim zdążył.

Ku zaskoczeniu Harry’ego, Riddle nie powiódł go jed­nak do jakiegoś ukrytego przejścia czy tajnego tunelu, tylko do piwnicy, w której obecnie Snape nauczał eliksirów. Pochodnie nie płonęły i kiedy Riddle pchnął przymknięte drzwi, Harry ledwo go widział. Stanął przy drzwiach, lekko je uchylił i zamarł bez ruchu, wpatrzony w mroczny ko­rytarz.

Harry odniósł wrażenie, że stali tam z godzinę. Widział tylko nieruchomą jak posąg postać Riddle’a na tle ciemnych drzwi. I właśnie wówczas, kiedy Harry uspokoił się już i rozluźnił, a nawet zaczął tęsknić za powrotem do rzeczy­wistości, usłyszał, że coś się za drzwiami poruszyło.

Ktoś skradał się korytarzem. Ktoś minął drzwi, za któ­rymi był ukryty Riddle. Po chwili Riddle wyjrzał przez nie i ruszył za oddalającymi się krokami. Harry pobiegł za nim na palcach, zapominając, że jest niewidzialny.

Szli tak z pięć minut, aż w końcu Riddle nagle się zatrzymał, wyciągając głowę w kierunku nowych odgłosów. Harry usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi i czyjś ochry­pły szept:

- No właź... musisz se pobiegać... no chodź... właź do pudła...

W tym głosie było coś znajomego.

Riddle nagle wyskoczył zza węgła. Harry poszybował za nim. Zobaczył ciemny zarys wielkiego chłopca, skulonego w otwartych drzwiach, a tuż obok niego sporą skrzynię.

- Dobry wieczór, Rubeusie - powiedział Riddle ostrym tonem.

Chłopiec zatrzasnął drzwi i wyprostował się.

- Co tutaj robisz, Tom? Riddle podszedł bliżej.

- To już koniec - powiedział. - Zamierzam cię wydać, Rubeusie. Jeśli te napaści nie ustaną, zamkną szkołę.

- Co ty mi...

- Wiem, że nie chcesz nikogo zabić. Ale potwory nie są domowymi zwierzątkami, które się trzyma dla przyjem­ności. Wypuszczasz go, żeby sobie pobiegał, a on...

- Nigdy nikogo nie zabiłem! - krzyknął wielki chłopiec, zasłaniając sobą drzwi.

Zza drzwi dobiegało jakieś dziwne skrobanie i mlaskanie.

- Daj spokój, Rubeusie - powiedział Riddle, pod­chodząc jeszcze bliżej. - Jutro przyjadą rodzice tej dziew­czynki. Jedyne, co szkoła może zrobić, to upewnić się, że ten potwór nie zabije już nikogo...

- To nie on! - ryknął chłopiec, a jego głos odbił się echem po ciemnym korytarzu. - On by tego nie zrobił! Nie on!

- Odsuń się - rzekł Riddle, wyciągając różdżkę.

Jego zaklęcie rozjaśniło korytarz nagłym wybuchem pło­mienistego światła. Drzwi rozwarły się z taką siłą, że stojący przed nimi chłopiec runął na przeciwległą ścianę. A z cie­mnego lochu za drzwiami wylazło coś tak strasznego, że Harry wydał z siebie długi, przenikliwy okrzyk, którego na szczęście nie usłyszał nikt prócz niego.

Ogromne owłosione cielsko i plątanina czarnych odnóży, blask wielu ślepi i para ostrych jak brzytwy szczypców... Riddle ponownie uniósł różdżkę, ale zrobił to za późno. Potwór powalił go na podłogę i pomknął w ciemność jak olbrzymi pająk z rozdętym tułowiem. Riddle dźwignął się na nogi, rozglądając się za nim, podniósł różdżkę, wycelo­wał, ale wielki chłopak skoczył na niego, wyrwał mu ją i ponownie powalił go na podłogę, rycząc:

- NIEEEEEE!

Cała scena zawirowała, ciemność zgęstniała, Harry po­czuł, że zapada się w nią i nagle spadł na plecy z rozłożonymi rękami i nogami na swoje łoże w dormitorium Gryffindoru. Na jego brzuchu leżał otwarty dziennik Riddle’a.

Zanim zdążył odzyskać oddech, drzwi się otworzyły i wszedł Ron.

- A, tu jesteś - powiedział.

Harry usiadł. Był zlany potem i dygotał.

- Co ci jest? - zapytał Ron, przyglądając mu się z niepokojem.

- Ron, to był Hagrid. To Hagrid otworzył Komnatę Tajemnic pięćdziesiąt lat temu.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Korneliusz Knot

Harry, Ron i Hermiona od dawna wiedzieli, że Hagrid odczuwa niestety pociąg do wielkich i strasznych stworzeń. Podczas pierwszego roku ich pobytu w Hogwarcie próbował wyhodować smoka w swojej małej chatce, a z pewnością długo nie zapomną olbrzymiego trójgłowego psa, którego nazwał Puszkiem. Dla Harry’ego było oczywi­ste, że jeśli Hagrid jako chłopiec dowiedział się o uwięzio­nym gdzieś w podziemiach zamku potworze, to nie spoczął, póki go nie zobaczył. Prawdopodobnie uznał za nieludzkie trzymanie takiego uroczego stworzenia w zamknięciu i po­stanowił stworzyć mu możliwość rozprostowania tak wielu nóg. Harry potrafił bez trudu wyobrazić sobie trzynastolet­niego Hagrida, jak próbuje dopasować potworowi obrożę i smycz. Był jednak pewny, że Hagrid nie zamierzał nikogo uśmiercić. Prawdę mówiąc, Harry zaczął żałować, że odkrył sekret dziennika Riddle’a. Ron i Hermiona wciąż i wciąż prosili go, żeby im jeszcze raz wszystko opowiedział, aż w końcu miał już tego dość, podobnie jak rozmowy, która się potem wywiązała.

- Riddle mógł złapać niewłaściwą osobę - powie­działa Hermiona. - Może jakiś inny potwór atakował ludzi...

- A ile, według ciebie, jest potworów w tym zamku?

- zapytał Ron.

- Od dawna wiedzieliśmy, że Hagrida wyrzucono ze szkoły - tłumaczył im po raz któryś Harry. - No i te ataki musiały ustać, od kiedy go wylano. Bo gdyby nie ustały, Riddle nie dostałby nagrody.

Ron spróbował od innej strony.

- Ten Riddle bardzo przypomina Percy’ego... Kto go prosił, by wyszpiegował Hagrida i złapał go na gorącym uczynku?

- Ron, przecież ten potwór kogoś zabił - jęknęła Hermiona.

- No i gdyby zamknięto szkołę, Riddle miał wrócić do jakiegoś mugolskiego sierocińca - przypomniał Harry.

- Wcale się nie dziwię, że chciał tu zostać...

Ron przygryzł wargi, a potem rzucił niedbałym tonem:

- Harry, spotkałeś Hagrida na ulicy Śmiertelnego No­kturnu, tak?

- Kupował jakiś środek na ślimaki zżerające mu sałatę - odpowiedział szybko Harry.

Przez jakiś czas wszyscy milczeli. Potem Hermiona za­dała najbardziej dręczące ich pytanie:

- Nie sądzicie, że powinniśmy iść do Hagrida i zapytać go o to wszystko?

- To będą wesołe odwiedziny, nie ma co - zauważył Ron. - Cześć, Hagrid, powiedz nam, czy może widziałeś ostatnio coś okropnego i włochatego włóczącego się po zamku?

W końcu postanowili, że nie powiedzą nic Hagridowi, chyba że dojdzie do kolejnej napaści, a kiedy mijał dzień po dniu i bezcielesny głos już się nie odzywał, zaczęli mieć nadzieję, że może nigdy nie będą musieli z nim rozma­wiać na temat powodów wyrzucenia go ze szkoły. Minęły prawie cztery miesiące od spetryfikowania Justyna i Prawie Bezgłowego Nicka i niemal wszyscy uważali, że napastnik, kimkolwiek był, dał szkole spokój na dobre. Irytka znudzi­ło w końcu podśpiewywanie „Potter, diabła kumoter”, Er-nie Macmillan pewnego dnia poprosił Harry’ego na zielarstwie, żeby podał mu cebrzyk ze skaczącymi muchomo­rami, a w marcu kilkanaście mandragor zaczęło wydzierać się ochryple w cieplarni numer trzy. Profesor Sprout była z siebie bardzo dumna.

- Od momentu, kiedy zaczną przeskakiwać do siebie z doniczki do doniczki, będziemy mieli pewność, że są już dojrzałe - powiedziała Harry’emu. - A wtedy będzie­my w stanie przywrócić życie tym biedakom ze szpitalnego skrzydła.

Drugoklasiści mieli się nad czym zastanawiać podczas ferii wielkanocnych. Nadszedł czas wyboru przedmiotów, któ­rych będą się uczyć w trzeciej klasie, co Hermiona potrakto­wała bardzo poważnie.

- To może wpłynąć na całą naszą przyszłość - stwier­dziła uroczyście, kiedy wraz z Harrym i Ronem przeglądali listę nowych przedmiotów, stawiając przy nich ptaszki.

- Ja po prostu mam dosyć eliksirów - oświadczył Harry.

- Tego nam nie wolno - powiedział ponuro Ron. - Musimy zachować stare przedmioty... oprócz obrony przed czarną magią, bo ja to olewam.

- Ale to jest bardzo ważne! - krzyknęła Hermiona, naprawdę wstrząśnięta.

- Mam to w nosie, dopóki uczy tego Lockhart - rzekł Ron. - Jak dotąd nauczył mnie tylko jednego: żeby nie wypuszczać chochlików.

Neville Longbottom dostał listy od wszystkich czarow­nic i czarodziejów ze swojej rodziny; każdy zawierał inne rady co do wyboru nowych przedmiotów. Zaniepokojony i oszołomiony, wciąż ślęczał nad listą przedmiotów i zada­wał wszystkim dziwne pytania, na przykład, czy według nich numerologia jest trudniejsza od starożytnych runów. Dean Thomas, który, podobnie jak Harry, wychował się wśród mugoli, po długich namysłach zamknął oczy i zaczął dziabać różdżką w listę, wybierając te przedmioty, na któ­rych wylądował jej koniec. Hermiona nikogo nie prosiła o radę i po prostu wybrała wszystko.

Harry uśmiechał się posępnie w duchu na myśl, co by powiedzieli Dursleyowie, gdyby spróbował przedyskuto­wać z nimi swoją karierę czarodzieja. Znalazł jednak dorad­cę: Percy Weasley był gotów podzielić się z nim swoim doświadczeniem.

- Wszystko zależy od tego, co chcesz osiągnąć, Harry, i gdzie zamierzasz żyć. Nigdy nie jest za wcześnie, żeby pomyśleć o przyszłości, więc doradzałbym ci wróżbiarstwo. Mówią, że mugoloznawstwo jest bezsensowne, ale ja osobi­ście uważam, że czarodzieje powinni bardzo dobrze znać społeczność mugoli, zwłaszcza jeśli zamierzają pracować w bliskim z nimi kontakcie. Na przykład mój ojciec... wciąż ma do czynienia z produktami mugoli. Mój brat Charlie zawsze wolał pracę w terenie, więc wybrał opiekę nad ma­gicznymi stworzeniami. Przymierz się do swoich uzdolnień i możliwości, Harry.

Ale jedynym „przedmiotem”, w którym Harry czuł się, naprawdę dobry, był quidditch. W końcu wybrał te same nowe przedmioty, co Ron, czując, że jeśli będzie miał z nimi trudności, to przynajmniej w towarzystwie przyjaciela, któ­ry mu pomoże.

Наши рекомендации